"Przerwany lot Orląt" - Tadeusza Lustig - fragmenty książki- .. |
Ostatnim więzieniem gdzie spędziłem dwa i pół roku było więzienie dla tzw.
małoletnich przestępców w Jaworznie, dokąd trafiłem z więzienia karnego we
Wronkach. W więzieniu w Jaworznie przebywało jednorazowo około trzech tysięcy
chłopców
w wieku od 16 do 22 lat. W całym okresie istnienia tego więzienia przewinęło
się przezeń do 10 tysięcy młodzieży. Dlaczego żaden z nich nie opisał swych
przeżyć? Odpowiedź jest prosta. Był to strach przed powtórzeniem się historii,
przed powrotem
do rządów przemocy i dyktatury. Wniosek ten wysnułem na podstawie własnych
wahań i obaw i dopiero wydarzenia ostatnich miesięcy przekonały mnie, że zwlekanie
nie tylko nie ma sensu, ale jest zaprzeczeniem samego siebie. Jest również
przejawem, jeśli nie braku odwagi, to napewno przestępstwa większego aniżeli
cała moja wina wypływająca z działalności i przynależności do "Orląt".
Co prawda jest na rynku księgarskim opowieść Kazimierza
Koźniewskiego Bunt w więzieniu, osnuta na tle autentycznych wydarzeń
z czerwca 1956 roku, kiedy to przebywający w więzieniu w Jaworznie opanowali
je z zamiarem zbiorowej ucieczki.
W rzeczywistości należy ten fakt uznać za powstanie. Gdy zamiar ten nie udał
się, więźniowie w wyniku walki zbrojnej opanowali wszystkie budynki więzienia
oraz budynek administracji. Jednak nie udało się sforsować bramy głównej,
którędy mieli zamiar opuścić więzienie. W wyniku strzelaniny (więźniowie mieli
broń palną) były ofiary z obu stron.
Po ściągnięciu posiłków przez administrację więzienia doszło do normalnego
oblężenia, gdzie z jednej strony kilkunastu byle jak uzbrojonych więźniów
miało przeciwko sobie kilkuset po zęby uzbrojonych strażników więzienia. Ściągnięto
na pomoc funkcjonariuszy WUBP z Krakowa, oraz oddział piechoty KBW i oddział
artylerii, który użyto do rozbicia murów i dokonania w nim wyłomów, przez
które ruszyła piechota strzelając z broni maszynowej do uciekających, w większości
bezbronnych więźniów.
Niestety byłem już wtedy od kilku miesięcy na wolności
i nie brałem w tych wydarzeniach udziału. Piszę niestety już mnie tam nie
było, bo byłoby to jeszcze jedno przeżycie, gdybym przeżył, w moim zaledwie
22-letnim życiorysie - w tym 4 lata spędzone w więzieniu. To te wypadki i
tragedia młodzieży polskiej zapełniającej więzienia PRL w tych okrutnych latach
nie tylko
w Jaworznie, ale w dziesiątkach innych bardzo ciężkich więzieniach i obozach
pracy na terenie całego kraju skłaniają mnie
do pisania. W dalszej części mych wspomnień opiszę więzienia, gdzie w warunkach
urągających wszelkim ludzkim prawom przetrzymywano i maltretowano setki tysięcy
patriotów, byłych żołnierzy wszystkich organizacji zbrojnych z okresu okupacji
i z okresu tzw. walki o demokratyczną Polskę, a wywodzących się z takich organizacji
jak AK, Szare Szeregi, Orlęta, i wielu innych. Pamięć o tych czasach nie może
zaginąć. Nie może zaginąć pamięć o młodych patriotach - będących kwiatem Narodu
- mających w pogardzie śmierć, tortury i poniewierkę przez długie lata, po
to, aby Polska była wolną. Wszyscy byliśmy skazywani na długoletnie więzienie
z tego samego artykułu KKWP 86 par. l i 2, z którego skazywano również przestępców
wojennych, członków "Wehrwolfu", UPA i nas, dla których największym
prawem było dobro Rzeczypospolitej. Wspomnienia moje nie oddadzą ani jednej
tysięcznej prawdy o cierpieniach i przeżyciach i jeszcze bardziej dramatycznych
rozstrzeliwaniach we wszystkich tzw. wojewódzkich więzieniach karno-śledczych.
Nie jest to też moim zamiarem, ale jest nim chęć wywołania odruchu wśród tych
którzy przeżyli, aby dali świadectwo prawdzie.
Tragiczny los młodzieży polskiej tego okresu
musi się doczekać nie tylko opracowań historyków, ale także musi znaleźć odbicie
w literaturze pięknej, w kinematografii i telewizji. Czytamy już wspaniałe
i wysoko ocenione w świecie książki pisarzy rosyjskich: Pastemaka Doktor Żiwago,
Sołżenicyna Archipelag Gułag czy Rybakowa Dzieci Arbatu, kto sięgnie po temat:
"dzieci polskie"?
Nie jest też moim zamiarem chęć zemsty na oprawcach, czy chęć odwetu. Ponieśli
już zasłużoną karę przez masowe potępienie ich przez cały naród. Nie mogłem
niestety pominąć milczeniem ich nazwisk - to się wszystko jednak wydarzyło.
Obawa odwetu ze strony byłych funkcjonariuszy UB nie jest taka nieuzasadniona.
Przykład haniebnego mordu na ks. Jerzym Popiełuszce jest jeszcze bardzo żywy
w naszej pamięci. To nie był przypadek, to nie śmierć w walce, to przygotowany
z premedytacją
i fachowo mord, jeden z najbardziej ohydnych bo sięgający do zbrodni Kaina.
Jak stało się możliwe, że w cywilizowanym społeczeństwie pod koniec dwudziestego
wieku syndrom Kaina pokutuje w naszym narodzie? Prześledzenie drogi kilkuset
młodych Polaków powinno dać nam chociaż częściową odpowiedź na to pytanie.
Tacy jak Piotrowski czy Pietruszka, absolwenci wyższych szkół, a wyszkoleni
na zawodowych katów nie wyrośli przypadkowo. Mieli swoich poprzedników, swoich
nauczycieli, ideologów i praktyków wyszkolonych w rzemiośle oprawców.
W Nisku.
Zbudził nas większy niż zwykle ruch w dyżurce. Było to kilka osób klnących
na zaduch i smród.
Siedzący przy telefonie zadał im pytanie:
- A co miałem z nimi zrobić? Wyprowadzić na pole, żeby pouciekali
jak Gut.
Kazali mu zamknąć dziób i siedzieć cicho. Dowiedzieliśmy się parę dni później,
że uciekł im więzień nazwiskiem Gut, który też był z Rudnika. Siedział za
jakieś drobne wykroczenie polityczne i był zatrudniony do wynoszenia tzw.
"kibli", czyli czegoś w rodzaju dużych beczek z nieczystościami.
Jednocześnie dotarło do naszej świadomości, że to już dzień i załoga PUBP
w Nisku zaczyna przychodzić do pracy. Tu na dyżurce podpisują listę obecności.
Wśród wchodzących zauważamy dwie młode kobiety. Jesteśmy też lustrowani od
czasu do czasu przez wchodzących, pytani o nazwiska. Stajemy w postawie zasadniczej
i przedstawiamy się z nazwiska i imienia. Jeden z pytających o charakterystycznej
twarzy Tatara, ze skośnymi oczami dodaje:
- Melduje się podejrzany Tadeusz Lustig, a nie jakiś tam
Tadeusz Lustig. Zrozumieliście?
- Tak.
- Mówi się, tak jest panie kapitanie!
Powtórzyłem i w odpowiedzi usłyszałem jedno
słowo. "Nooo!" Był to zastępca szefa PUBP o nazwisku lub pseudonimie
Zawisza. Jego fizjonomia przywodziła na myśl katów, z dzikich azjatyckich
plemion. Miał ze 180 cm wzrostu i ważył około 90 kilogramów. Chodził kołysząc
się z nogi na nogę, przy czym górna część tułowia wychylała się za każdym
razem w przeciwną stronę. Najlepiej jednak pamiętam jego wzrok nieruchomych
wyłupiastych oczu, o zimnym wyrazie okrucieństwa i bezmyślności. Nawet wśród
podwładnych budził coś w rodzaju strachu i szacunku. Stał przed nami na rozkroczonych
nogach jakby zamyślony, patrzył na nas nieruchomymi oczami. W tym momencie
wszedł jeszcze jeden funkcjonariusz, wzrostem i budową podobny do niego, ale
o normalnych rysach. Wszyscy funkcjonariusze zerwali się na równe nogi, a
jeden coś zameldował. Dowiedzieliśmy się, że to sam szef PUBP mjr Pietrucha.
Podszedł do nas i spytał swego zastępcę:
- No co, przyznali się?
Przybyły z nami konwojent z Jarosławia powiedział krótko:
- Nie, obywatelu majorze.
Jego przeciągłe "co..." zmieniło się w ryk:|
- Brać ich! Pielą, Furmanek, Sułek wyskubać ich z resztek
piórek i nie meldować wcześniej, aż się przyznają do wszystkiego.
Zostaliśmy poderwani na nogi i pod eskortą doprowadzeni do pokoi przesłuchań,
mieszczących się na pierwszym piętrze.
Mój przesłuchujący, jak później przeczytałem na protokole zeznania, nazywał
się Furmanek. Imienia nigdy nie udało mi się odczytać. Był niewysoki, szczupły
o czerwonej cerze, jakby był chory lub w gorączce. Przylizane włosy i rude
brwi dopełniały reszty rysopisu. Mówił szybko i nerwowo, krótkimi zdaniami,
które składały się z trzech, czterech słów. Sprawdził moje personalia i polecił
mi pisać życiorys. Powiedziałem mu, że w PUBP w Jarosławiu napisałem ich kilka
i żeby sobie przeczytał jeden z nich. Podszedł do mnie i nic nie mówiąc, uderzył
mnie z lewej i prawej strony w twarz. Był ode mnie przynajmniej o głowę niższy,
ale miał widocznie wprawę w boksowaniu, a ja byłem osłabiony głodem i przesłuchaniami
po Jarosławiu, więc się zachwiałem. Wskazał mi na taboret, więc usiadłem.
Kiedy on obchodził stół i odwrócił się do mnie twarzą pomyślałem, że go chwycił
jakiś atak apopleksji bo ryknął: "Kładź się ty s...synu" i skoczył
za czymś do pieca. Kątem oka zobaczyłem kawał kabla, grubości męskiego palca,
który niemal w tym samym momencie wylądował ze świstem na moich pośladkach,
plecach i gdzie popadło. Liczenie w takich przypadkach razów, nie pomaga.
Trzeba się uzbroić w cierpliwość. Kiedy moje pośladki były jak sparzone wrzątkiem
i kiedy każde kolejne uderzenie było, jak przypalanie rozżarzonym żelazem,
zmęczony Furmanek przestał kląć, a zaczął monolog, na który składały się przekleństwa,
wyzwiska, oraz wszystkie możliwe przestępstwa i zbrodnie przeciwko ludowemu
ustrojowi Polski, socjalizmowi, klasie robotniczej i władzy. Dodał też co
ta władza może, jak zechce ze mną zrobić i to nie tylko ze mną, ale i z moją
rodziną. Z tego bezładnego monologu zestawiałem sobie to co o mnie wiedzą.
Bilans mojej krótkiej przynależności i czynów w "Orlętach" był niemal
pełny. Stało się też dla mnie jasne, że zostały one potwierdzone zeznaniami
tych, którzy nie wytrzymali ludowej metody przesłuchań. Padły też i nazwiska,
wśród których były trzy nazwiska tych, którzy nie zostali aresztowani. Tak
oto władza ludowa chwaliła się, sypiąc swoich konfidentów. Czułem się bardzo
podle i cały dygotałem, a mój śledczy zaczął mi czytać zeznania, nie podając
jednak przy tym żadnych nazwisk. Wiedziałem, że w Nisku siedzi około dwudziestu
naszych chłopców. Znałem jednak tylko kilku osobiście, a tylko o trzech czy
czterech z nich wiedziałem, że należą do "Orląt". W tym okresie
kiedy ja zostałem zaprzysiężony - wiosną 1946 roku -obowiązywała już pełna
konspiracja. Jednak o genezie "Orląt" będę pisał osobno. Teraz miałem
dylemat: co robić? Na razie postanowiłem się do niczego nie przyznawać. Zebrałem
kolejne bicie i wytrwałem do godziny pierwszej lub drugiej kiedy śledczy uznał,
że należy mu się odpoczynek.
Była to przerwa kiedy więźniowie dostawali obiad. Sprowadził
mnie na dyżurkę młody chłopak w mundurze wojskowym, uzbrojony w karabin. Z
trudem usiadłem na ławce, na której już siedział Jaś Łokaj. Byliśmy sami,
tylko przy aparacie telefonicznym siedział wspomniany już wcześniej funkcjonariusz.
Jaś szepnął: "Wiedzą wszystko". Skinąłem głową i w tym momencie
nasz dozorca wrzasnął, że rozmawiać nie wolno, bo on zaraz zamelduje. Milczeliśmy.
Po kilkunastu minutach, młody chłopak, pod eskortą uzbrojonego w "pepeszkę"
konwojenta, przyniósł nam zupę w miskach. Jasio jadł, a ja w dalszym ciągu
nic gorącego nie mogłem wziąć do ust, mimo zachęty z jego strony i głodu.
Stała więc ta miska zupy na ławce i czekałem
aż ostygnie. Tymczasem został doprowadzony z przesłuchania Czesio Dyjak w
towarzystwie śledczego. Kiedy śledczy zobaczył, że nie jem zupy spytał co
to ma znaczyć:
- Chcesz urządzić głodówkę, ja ci ją zaraz wleję do gardła. Powiedziałem
mu z jakich powodów nie mogę przełykać, ale nie uwierzył i dopiero Jaś wytłumaczył
mu w czym leży przyczyna mego "niby" głodowania. Na ten wrzask zleciało
się kilku różnych śledczych i funkcjonariuszy. Nie miałem innego wyjścia wziąłem
tę miskę zupy i zacząłem ją studzić, przelewając łyżką. Bałem się, że mi ją
zabiorą, ale skończyło się na komentarzu, że oto "Orlęta" należy
parzyć od środka, a pióra same dadzą się wyskubać. Ten sam chłopak, który
przyniósł nam jedzenie przyszedł po miski. Kiedy się nachylił usłyszałem jego
szept:
- Mają nasze archiwum.
Jaś też to usłyszał. Spytałem go:
- Znasz tego chłopaka?
W odpowiedzi usłyszałem równie ciche "nie". Czy nas podpuszcza,
czy rzeczywiście jest jednym z naszych. Później dowiedziałem się, że była
to jednak prawda - mieli już wtedy nasze archiwum.
Po mniej więcej godzinnej przerwie wszystko zaczęło
się od nowa i choć po południu dostałem tylko kilka razy pięścią w twarz,
wiedziałem, że coś się szykuje. Nasi oficerowie śledczy doszli do wniosku,
że szkoda się nad nami męczyć w pojedynkę. Po południu poszliśmy więc na przesłuchanie
w pojedynkę, ale śledczych było kilku. Powtórzył się scenariusz "zbiorówki"
z Jarosławia. Zostaliśmy zmaltretowani. Trwało to do wieczora. Szefowie Pietrucha
i Zawisza wpadali co jakiś czas na wizytację. Kiedy nas wyprowadzili z pokoju
przesłuchań - oczywiście pojedynczo - wprowadzali drugiego z nas. Kiedy się
mijaliśmy w przejściu, jeden z nas musiał się odwrócić twarzą do ściany. Podłoga
miejscami była mokra po ścieraniu krwi
z nosowych krwotoków. Oczywiście każdy sam po sobie ścierał krew, służącymi
do tego gałganami, które były przez nas płukane w wiadrze z wodą. Pojawiało
się uczucie pragnienia, ale do picia nie dostawaliśmy nic. Pod wieczór zostaliśmy
sprowadzeni na dyżurkę, w której było ponownie kilku wartowników na zmianę
zaciągających wartę na zewnątrz budynku. Tu w piwnicach siedzieli od 22 października
nasi koledzy. Było ich kilkudziesięciu. Wieczorem dostaliśmy po kawałku chleba
i garnuszku czarnej zbożowej kawy. W czasie zmiany warty zrobił się mały ruch.
Wymieniliśmy ze sobą krótkie uwagi. Spostrzegłem, że Jasio był bez koszuli.
Nie pytałem nawet co się z nią stało. Mimo krańcowego wyczerpania, fizycznego
i psychicznego, nie mogliśmy spać. Strażnicy, którzy mieli przerwę w warcie
położyli się w mundurach na podłodze. Ci co poszli na wartę, ubrali kożuchy
niemal do kostek. Musiał być tęgi mróz, bo po godzinie wrócili skostniali.
Na dyżurce był piec kaflowy, do którego ciągle podkładano drzewa i było gorąco.
Oparci jeden o drugiego, spaliśmy krótkim, przerywanym snem. Za potrzebami
fizjologicznymi byliśmy wyprowadzani, po prostu na dziedziniec tego osobliwego
budynku. Była tam też drewniana, jednoosobowa latryna. Zapytałem strażnika,
czy mogę sobie umyć ręce śniegiem.
- Możesz - i zdjął z pleców karabin. Tylko żeby ci coś nie przyszło do głowy.
Umyłem sobie ręce i twarz no i oczywiście łyknąłem nieco śniegu. Po tym zabiegu
strażnik wskazał mi lufą karabinu wejście do budynku, gdzie szybko wszedłem.
Na podstawie pytań śledczych i z prowadzonych przez nich rozmów doszedłem
do wniosku, że większość z nich była w tym samym budynku. Musieli być w piwnicy.
Jedynie czteroosobowa Komenda "Orląt" była na WUBP w Rzeszowie.
Zasnąłem. Obudziłem się po pewnym czasie na podłodze, ponieważ spadłem z ławy
w czasie snu. Wywołało to wściekłość załogi wartowniczej i dyżurnego przy
centralce telefonicznej. Kończy się to "przewietrseniem" mnie na
świeżym powietrzu. Ponieważ byłem pilnowany przez strażnika, który miał właśnie
przerwę na zagrzanie się, szybko sprowadzono mnie
z powrotem do dyżurki z uwagą:
- Jak się jeszcze raz zdrzemniesz, to ci przyp... kolbą.
- Masz się rano przyznać. Usłyszałem szept Jasia.
- A ty?
Ale Janek nie odpowiada. Ja nie miałem kontaktów z łącznikiem.
Znałem jedynie członków naszej czteroosobowej placówki,
tak nazywała się najmniejsza jednostka organizacyjna "Orląt". Żebyśmy
mieli chociaż jakiś kontakt z siedzącymi już od początku wsypy. Ktoś sypie,
ale kto? Odpowiedź przychodzi prędzej niż się tego spodziewaliśmy.
Przed rozpoczęciem pracy wszedł nagle do dyżurki, bez eskorty MK, uczeń LO
w Rudniku, ale nie wiedział, że my jesteśmy w dyżurce. My również nie mieliśmy
pojęcia, że on też należał do organizacji, ale z widzenia się znaliśmy. W
pierwszym odruchu chciał wyjść z dyżurki, ale w tym samym momencie wszedł
jeden ze śledczych i podał mu rękę. Popatrzył na nas i dopiero wtedy zrozumiał
co najlepszego zrobił. Spuściliśmy oczy. To nie do wiary! W dalszym ciągu
moich wspomnień będzie jeszcze kilku takich zdrajców, nie podam ich nazwisk,
byli bowiem tak samo młodzi jak my. Nie są mi znane powody, dla których ulegli
namowie i udzielali pomocy w tropieniu nas przez kilka lat. Po pierwszych
aresztowaniach wielu naszych kolegów ukryło się
w różnych częściach kraju, po różnych dziurach, a oni pomagali w inwigilacji
i wskazywali miejsca ukrycia. Ponieważ tych ukrywających się było wielu i
przeszli oni równie dramatyczne koleje losu, poświęcę im trochę miejsca w
dalszych częściach tej książki. Ale ta krótka, mimowolna konfrontacja bez
słów, utwierdziła nas w przekonaniu o bezcelowości dalszego zaprzeczania stawianym
nam zarzutom. W oparciu o archiwum i częściowo o dowody rzeczowe można nas
było skazać nawet na pierestriełkę, jak nam to wszystkim przesłuchiwanym
obiecywano. Może przynajmniej unikniemy stopniowania tortur ? Sprawdziło się
to jedynie częściowo. Bidę i wymyślanie nowych pretekstów do bicia i maltretowania,
wchodziło w zakres obowiązków służbowych oficerów UB wszystkich szczebli.
Wkrótce mieliśmy się o tym przekonać.
Wezwany na przesłuchanie oświadczyłem śledczemu, że zgadzam
się na zeznanie zgodne ze stawianymi mi zarzutami. Furmanek w pierwszej chwili
nie bardzo wiedział co powiedziałem, ale już wcześniej ustawił stołek do góry
nogami w celu odpowiedniego "zmiękczenia" mnie, zanim przystąpił
do stawiania po raz nie wiem który, tych samych pytań. W końcu zorientował
się, że przyznałem się do przynależności do "Orląt". Po spisaniu
danych personalnych, wręczył mi obsadkę z piórem, podsunął kałamarz z atramentem
i polecił mi własnoręcznie spisać zeznanie.
Pragnę w tym miejscu prześledzić genezę powstania "Orląt"
i moją drogę do nich. W tym celu muszę cofnąć moje wspomnienia o trzy lata
wstecz do roku 1946.
W jesieni tego roku rozpocząłem naukę w Gimnazjum Zawodowym w Rudniku. W budynku
tego gimnazjum mieściło się również Liceum Ogólnokształcące. Ten fakt miał
ścisły związek z kształtowaniem się układów koleżeńskich pomiędzy uczniami
tych dwóch szkół, poprzez wspólne imprezy, przynależność do tej samej drużyny
harcerskiej oraz poprzez wspólne kultywowanie tradycji tej szkoły, sięgającej
okresu I wojny światowej. W tym czasie w budynku mieściło się Seminarium Nauczycielskie.
Kiedy w 1918 roku Ukraińcy opanowali Lwów, grupa uczniów Seminarium pospieszyła
zasilić szeregi obrońców Lwowa, wstępując do "Orląt" lwowskich.
Sześciu z nich zginęło bohaterską śmiercią na rogatkach Lwowa, oddając swe
młode życie za Ojczyznę. Pozostali przy życiu ich koledzy, po powrocie do
Rudnika, upamiętnili ich nazwiska na marmurowej tablicy, wypisując je złotymi
literami pod wymownym łacińskim epitafium z Horacego:
"Dulce et decorum estpro Patria mori".
Tablicę tę wmurowano w przedsionku głównego wejścia do szkolnego budynku.
Każdy uczeń wchodząc po raz pierwszy do tej szkoły -chcąc nie chcąc - odczytywał
ten napis i wyryte pod nim nazwiska.
I choć nie umiał jeszcze łaciny, to dowiadywał się od starszych kolegów, co
znaczy ten napis. "Słodko i zaszczytnie jest umierać za Ojczyznę".
Chociaż na korytarzach zachowywaliśmy się jak na uczniów przystało, to w tym
przedsionku było niemal jak w kaplicy. Tu rozmawiało
się półszeptem, tu półszeptem umawiano się z dziewczętami, tutaj wymieniano
zeszyty
i znaczki, ale nigdy nie hałasowano. W tym przedsionku prowadzono też rozmowy
na tematy polityczne, dotyczące sytuacji
w kraju. A było o czym rozmawiać.
Jak każde miasteczko w Polsce, tak i Rudnik ma swoją
niepisaną historię, tak wcześniejszą, jak i tą odnoszącą się do dwóch ostatnich
wojen zwanych światowymi. Odnośnie najwcześniejszych wzmianek o Rudniku w
literaturze polskiej, to wskazać można wspaniały rozdział w Potopie Henryka
Sienkiewicza poświęcony okrążeniu króla Karola Gustawa na plebani! w Rudniku.
W oparciu o ten wątek powstała też nieduża nowela tego autora -Michałko, której
akcja rozgrywa się również w Rudniku.
I wojna światowa to - udział grupy uczniów tutejszego Seminarium Nauczycielskiego
w obronie Lwowa przed nawałą sowiecką
i ukraińską. Bardzo skromnym pomnikiem upamiętniającym te zdarzenia była wspomniana
już wcześniej tablica. II wojna światowa - to wspaniały rozdział naszej historii
z udziałem miejscowych patriotów, walczących z hitlerowskim najeźdźcą. Rudnik
liczący w tym okresie około 6 tysięcy mieszkańców był przez naturę ukształtowany
na siedzibę ruchu oporu. Otoczony wokoło lasami Puszczy Sandomierskiej, na
styku z Puszczą Solską, Lasami Janowskimi i Uleszczyzną. Leżąc na trasie kolejowej
Rozwadów - Przeworsk, w pobliżu Sanu i Tanwi był wyjątkowo dogodnym punktem
kontaktowym i przelotowym dla stacjonujących w tych lasach odddziałów Armii
Krajowej. Jej powstanie w Rudniku, jak i w okolicy przypadło na jesicń 1939
roku, a więc w kilka tygodni po ustaniu działań wojennych. Bardzo wcześnie
rozpoczęło się organizowanie zbrojnych oddziałów, na razie bez nazwy, ale
z jedynym celem, jakim początkowo stało się odzyskanie niepodległości.
Równolegle z walczącym w Lasach Świętokrzyskich Oddziałem Wydzielonym
WP pod dowództwem mjr Hubala, w rejonie Rudnika działał oddział "Szklarka",
początkowo jako niezależny oddział partyzancki, a następnie w ramach zgrupowania
Armii Krajowej pod dowództwem "Ojca Jana", czyli Jana Przysiężniaka
z Jarosławia. Jego dowództwu podlegały wszystkie oddziały AK w tym regionie
- od Jarosławia aż do Stalowej Woli -obejmujące swym zasięgiem kilka powiatów.
Jemu też podlegała jedyna w tym okręgu Szkoła Podchorążych w Leżajsku, będąca
zapleczem kadry oficerskiej dla oddziałów leśnych. Od 1939 roku działał w
okolicy Ulanowa niezależny oddział zbrojny, podejmujący samodzielne operacje
przeciw okupantowi. Organizatorem jak
i dowódcą tego oddziału był Mikołaj Paśnik, kapral Wojska Polskiego, który
na swoich plecach przyniósł do domu kilka karabinów porzuconych przez rozbrajaną
polską armię. Jego działalność wprowadziła pewne zamieszanie w dowództwie
Okręgu AK, gdyż nie można go było przez dłuższy czas zidentyfikować. Udało
się to w końcu i Mikołaj Paśnik, przyjmując pseudonim "Jastrząb"
formalnie podporządkował się dowództwu AK, ale jego oddział był samodzielny
i z różnymi kolejami losu pozostał takim do końca wojny. Został rozbity dopiero
przez pierwsze zagony Armii Czerwonej. "Jastrząb" w kilka dni po
jej wkroczeniu, niczego się nie spodziewając, został aresztowany i poddany
bestialskim torturom z przypalaniem rozpalonym żelazem włącznie. Uszedł cudem
z życiem, po wstawiennictwie jednego z dowódców oddziałów Kowpaka, któremu
pomógł wydostać się z niemieckiego okrążenia, przychodząc mu z niespodziewaną
odsieczą. Dalsze losy Mikołaja Paśnika to jego tragiczny koniec w więzieniach
PRL. Zwolniony w 1956 roku po 12 latach ciągłych przesłuchań i rozpraw sądowych
zmarł na gruźlicę, zwaną przez "ubeków" "akowską",
w szpitalu w Stalowej Woli.
Z Mikołajem Paśnikiem siedziałem przez kilka miesięcy
w jednej celi nr 26 na Zamku w Rzeszowie, a właściwie to w piwnicach tego
Zamku, sąsiadując z nim przez ścianę z celą nr 27, zwaną "celą śmierci".
Będę jeszcze pisał o Mikołaju Paśniku ponieważ wywarł on na moje poglądy znaczący
wpływ. Dotyczyło to sposobów walki zbrojnej o niepodległość, sposobów przetrwania
w więzieniu, stosunku do polskich komunistów w kwestii ich gotowości do współpracy
z okupantem. Stąd też mój do niego i jego przeżyć osobliwy stosunek i pamięć.
Losy oddziału "Jastrzębia" są typowe dla wszystkich oddziałów partyzanckich
AK, po wkroczeniu na ziemie polskie Armii Czerwonej. W Rudniku został zorganizowany
specjalny oddział NKWD i GPU. Na placu targowym powstały ziemianki, prawdziwe
"arcydzieła" architektonicznego kunsztu, ale z wejściem przez sufit.
Były to po prostu doły przykryte grubszymi okrąglakami
i gałęziami z igliwiem. W takich pomieszczeniach przetrzymywano żołnierzy
AK wyłapywanych przy pomocy miejscowych komunistów. Ilu ich przeszło przez
te ziemianki trudno określić, gdyż część żołnierzy mordowano na miejscu, część
przekazywano innym oddziałom NKWD, a pozostałych przy życiu wywożono do ZSRR.
Z mieszkańców Rudnika powrócił jedynie por. Eugeniusz Sztaba,
zastępca komendanta okręgu AK w Rudniku. Powrócił po to, aby po kilku miesiącach
zostać aresztowanym, tym razem przez UB w Nisku i wraz z innymi stanąć przed
obliczem Rejonowego Sądu Wojskowego w Rzeszowie a następnie powędrować na
8 lat do Wronek. Eugeniusz Sztaba, Józef Hoehne, Robert Pawłowski, to przez
krótki okres roku szkolnego 1946/47 moi nauczyciele w Gimnazjum Zawodowym
w Rudniku.
W tym krótkim okresie czasu na terenie Rudnika i okolic nastąpiły masowe aresztowania
byłych żołnierzy AK. Większość z nich nigdy nie podjęła działań przeciwko
ustrojowi PRL, gdyż nie miała kiedy tego zrobić. Ta część, która została aresztowana
przez NKWD w ogóle nie miała takiej możliwości, a jednak ówczesne prawo, oparte
na dekretach PKWN i KRN nie miało żadnych wątpliwości w kwestii "antyludowej
działalności" podejrzanych. Na karę śmierci został skazany nasz kolega
gimnazjalny Mieczysław Majcher z Rudnika, ułaskawiony w dniu egzekucji swego
dowódcy Jana Todta "Mewy" i jego adiutanta. Zwolniony został warunkowo
po odsiedzeniu 10 lat więzienia. Na karę śmierci zostali skazani i straceni
ojciec i syn Gajdowie z Niska
z których jeden nosił pseudonim "Tarzan". Samotną wdowę pozbawiono
wszelkiego mienia. W tym samym domu - do śmierci
w latach 60-tych - żyła samotnie w Rudniku, znajdując oparcie w rodzinach
"Orląt", a pod koniec życia w rodzinie pana Tadeusza Michalewicza
również długoletniego więźnia "sprawiedliwości ludowej". Tych kilka
nazwisk to jedynie mały
ułamek losów tysięcy Polaków poddanych okrutnym represjom w setkach więzień
przy Powiatowych i Wojewódzkich Urzędach Bezpieczeństwa Publicznego, w zbiorowych
więzieniach karnych oraz obozach pracy przymusowej. W każdym więzieniu wojewódzkim,
oraz w więzieniach specjalnych działały plutony egzekucyjne, a i w pozostałych
można było zostać zamordowanym czy zakatowanym na śmierć. Spisywano wówczas
protokół o zastrzeleniu groźnego przestępcy w czasie próby ucieczki lub po
prostu wywożono ciała do lasu i tam potajemnie grzebano.
W kraju zapanowała psychoza strachu. Szerzyły się podejrzliwość,
donosicielstwo, zemsta za prawdziwe lub domniemane krzywdy doznane od sąsiadów
lub zgoła od osób nieznajomych. Robiono to jedynie po to, aby okazać się przydatnym
"władzy ludowej". Przyjmowanie do pracy wiązało się często z nakłonieniem
kandydata do wstąpienia do partii politycznych, takich jak PPR czy PPS. W
ten sposób szeregi tych partii bardzo szybko rosły. Do pogłębienia się tej
sytuacji przyczyniło się zafałszowanie wyborów do Sejmu PRL w 1947 roku. Mimo
masowego poparcia dla listy nr "2" czyli PSL, zwycięstwo odniosła
lewica z PPR i PPS na czele. Garstka posłów ludowych została bardzo szybko
uznana za wroga numer jeden ustroju socjalistycznego, a przywódcę grupy ludowców
z PSL, Stanisława Mikołajczyka zmuszono do potajemnej ucieczki z kraju. Każdy
kto odważył się na słowo krytyki działalności politycznej czy bezsensownych
zarządzeń w dziedzinie gospodarczej, uznawany był za niebezpiecznego wroga
i skazywany na więzienie za tzw. "szeptaną propagandę". Dekret o
szeptanej propagandzie umożliwiał skazanie każdego niewygodnego dla władzy
obywatela, gdyż zawsze można mu było udowodnić, że coś kiedyś powiedział lub
słyszał, a nie doniósł. Ten ostatni przypadek nazywano dekretem "wiedział
a nie powiedział'. Wszystkie te działania represyjne służyły jednemu celowi
- stłumić wszelką myśl demokratyczną, niepodległościową i patriotyczną, a
nawet duchową, czyli religijną.
Młodzież, która dopiero wchodziła w życie, mająca w pamięci lata okupacji,
walki zbrojnej z najeźdźcą, uczestnictwo najbliższych z rodziny w tej walce
i wychowana na najlepszych wzorach patriotycznego poświęcenia dla Polski,
poddana została politycznej demagogii i naciskowi. Po zlikwidowaniu takich
organizacji młodzieżowych jak "OM TUR" i "Wici", zaczęto
gwałtownie wcielać młodzież do powołanego, a zorganizowanego przez powstałą
w tym okresie PZPR, Związku Młodzieży Polskiej. Doszło również w końcu do
podporządkowania ZHP tym politycznym tworom, nie mającym nic wspólnego z Polską
czy z interesem narodu polskiego. Głosiło się oficjalnie hasła formalnego
włączenia Polski do ZSRR, jako osiemnastej republiki. Po upaństwowieniu przemysłu,
a nawet rzemiosła, rozpoczęła się kolektywizacja rolnictwa. Cała Polska zmieniła
się w jeden wielki obóz koncentracyjny, setki, tysiące jej najlepszych obywateli
zostało osadzonych w najcięższych więzieniach. Dziesiątki tysięcy zginęło
z wyroków sądowych lub bez, miliony Polaków zostało bez ojców, matek, braci,
a ci co pozostali na wolności poddani byli ciągłemu dozorowi i szpiclowaniu
przez członków ORMO, milicji i UB. Każdy powiat posiadał opiekuna z NKWD,
który dozorował działalność, tych niby polskich organów państwowych, jak również
całą działalność polityczną takich partii jak, PPR
i PZPR. Rosjanie kontrolowali również, tzw. LWP.
W tych warunkach rodził się na terenie całego kraju odruch samoobrony, kierowany
i organizowany przez resztki niedobitków po AK, WiN, BCh, Szarych Szeregach
czy przez starszych harcerzy.
W takich też okolicznościach doszło w LO w Rudniku do
powołania do życia, młodzieżowej organizacji niepodległościowej "Orlęta".
Inspirowani, oglądaną codziennie tablicą poświęconą pamięci obrońców Lwowa,
uczniowie tego liceum - koledzy: Stanisław Mandecki, Lesław Popowicz, Kazimierz
Dechnik, Władysław Konefał i Henryk Igras, wiosną 1947 roku, założyli
pierwszą piątkę "Orląt". Szeregi "Orląt" powiększały się
dość szybko, pomimo konieczności zachowania pełnej konspiracji. Powstawały
ciągle nowe placówki, których liczebność po przekroczeniu siedmiu osób redukowana
była od 3 do 4
i uzupełniana do 5. Taka pięcioosobowa struktura, na czele której stał komendant
placówki, była podstawową komórką organizacji. Poszczególne placówki nie utrzymywały
ze sobą łączności, a funkcję tę pełnili łącznicy pomiędzy Komendą Główną
a komendantami oddziałów i komendantami placówek.
W 1949 roku na kilka miesięcy przed rozbiciem "Orląt"
organizacja liczyła cztery oddziały: jeden w Rudniku, dwa w rejonie Łańcuta
i Strzyżowa oraz jeden w Rozwadowie. W sumie liczebność organizacji doszła
do 100 osób. Już po niemal kompletnym rozbiciu organizacji i aresztowaniu
prawie wszystkich jej członków -w latach 1950-52 - doszło jeszcze około 20
osób. Ponieważ o "Orlętach" było głośno, zaraz po masowych aresztowaniach,
jak i po procesie pokazowym oddziału w Łańcucie (miejscowa prasa zamieściła
jedynie sprawozdania z dwóch dni rozpraw), zarówno młodzi jak i dorośli mieszkańcy
Rzeszowszczyzny usiłowali dowiedzieć się za co osadzono tyle młodzieży w więzieniach.
Próbowano wmówić społeczeństwu, że to wrogowie ustroju, nacjonaliści i faszyści,
sługusy zachodniego imperializmu, że chcieli właśnie dla nich obalić jedyny
sprawiedliwy na świecie ustrój socjalistyczny. Zarzucano im, że godzili w
interesy tego państwa i jego najlepszego sojusznika, pomocnika i wyzwoliciela,
ZSRR. Prawda była jedna. Chcieli zmienić totalitarny ustrój tego państwa,
oparty na przemocy, na zaprzeczeniu wszelkich praw ludzkich, wynikających
z samego człowieczeństwa i z należnych każdemu człowiekowi praw do wolności
sumienia i wyznania.
Mój osobisty kontakt z członkami "Orląt" nastąpił prawdopodobnie
już na początku 1948 roku, kiedy to na terenie Gimnazjum Zawodowego, do którego
uczęszczałem od 1946 roku, powstały pierwsze placówki "Orląt". Komendantem
jednej z nich był kolega z klasy, Jasio Łokaj, z którym bardzo się zaprzyjaźniłem.
Mimo to nie zdradził się, że należy do "Orląt", jedynie czasami
rozmawialiśmy na tematy związane z tym co się dzieje w Polsce, kto nią rządzi
i dokąd polityka tego rządu pod przewodnictwem PPR, a następnie PZPR prowadzi.
Niektórzy politycy jawnie dawali do zrozumienia, że jedynym krokiem mającym
Polsce i narodowi polskiemu przynieść postęp i pomyślny rozwój to włączenie
jej, w niedalekiej przyszłości, jako osiemnastej republiki do ZSRR, pod przewodnictwo
wielkiego Stalina. Mimo naszych "nastu" lat wiedzieliśmy co to oznacza,
znaliśmy prawdę o Katyniu, o "pomocy" udzielonej Polsce w dniu 17
września 1939 roku, o odstąpieniu przez Rząd Jedności Narodowej terenów wschodnich,
o masowej eksterminacji żołnierzy AK i innych ugrupowań patriotycznych. Mówiliśmy
takiej Polsce - "nie". Zimą 1949 roku, na jednym z codziennych spotkań,
Jasio wprowadził mnie w tajniki młodzieżowej organizacji niepodległościowej
i zaproponował mi wstąpienie do niej, warunkując ten fakt zachowaniem pełnej
tajemnicy. Oczywiście, że wyraziłem na to zgodę. Wyjaśniła się też sprawa
tak późnego zaproponowania mi przynależności do "Orląt". Niemal
wszyscy członkowie "Orląt", to chłopcy znający się od najmłodszych
lat, tu urodzeni i zamieszkali. Tak więc oni o sobie wszystko wiedzieli, nie
ryzykowali żadnej wpadki, przypadkowej dekonspiracji. Ja byłem przybyszem,
urodziłem się i mieszkałem przez 12 lat w Żurawnie, w byłym województwie stanisławowskim,
z którego wiosną 1943 roku zostałem wywieziony do Niemiec. Kiedy po wojnie
powrót do Żurawna okazał
się niemożliwy, znalazłem się w Rudniku. Gdy jednak do Jasia dotarła informacja
o powrocie mego brata Władysława z zesłania
w ZSRR (internowany z dywizją lwowską AK) wiedział już z kim ma do czynienia.
W kilka dni później złożyłem przysięgę przed Komendantem "Orląt",
kolegą Stanisławom Mandeckim, otrzymując przydział do placówki "Wydma"
i pseudonim "Juncik".
Na krótkich spotkaniach szkoleniowych byliśmy zapoznawani z celami organizacji,
które zostały sprowadzone do krótkiego hasła: "Ojczyzna - Nauka - Cnota".
Ponadto zaznajomiono nas z zasadami konspiracji podejmowanych działań, kolportowania
czasopism: "Pobudka" i "Zorza", plakatowania hasłami antykomunistycznymi
różnych rocznic PRL, o przypominaniu przedwojennych świąt państwowych oraz
wysyłania ostrzeżeń dla zbyt gorliwych działaczy komunistycznych w naszym
rejonie. Działalność "Orląt" na zewnątrz była stosunkowo mało widoczna,
ale władze bezpieczeństwa wiedziały o naszym istnieniu już od dwóch lat. Podjęto
szereg działań mających na celu wykrycie i zdekonspirowanie "Orląt".
W tym celu sprowadzono do Rudnika duży oddział KBW, którego załogę rozlokowano
w kilku punktach miasta. Codzienne patrole w naszej okolicy niespodziewanie
zatrzymywały przechodniów i poddawały skrupulatnej rewizji. W szkołach średnich
urządzano często wieczornice
z potańcówkami, w których brali udział oficerowie i żołnierze tej jednostki,
którą dowodził kapitan o nazwisku Biskup (prawdopodobnie pseudonim). Wcześniej
jednostka ta brała udział w akcji "Wisła" na terenie województwa
rzeszowskiego. Oczywiście wstrzymano wszelką działalność organizacyjną, poza
szkoleniem. Akcja KBW trafiła jednak w próżnię. Po kilku miesiącach akcję
zawieszono i jednostkę wycofano do innych zadań. Rozpoczęły się działania,
według speców od rozpracowywania podziemia kontrrewolucyjnego bardziej skuteczne,
to znaczy działanie poprzez agentów. Młodzież poddana została próbom werbowania
do ORMO. Szczegółowa obserwacja funkcjonariuszy niżańskiego UB na terenie
Rudnika pozwoliła nam na szybkie ich rozpoznanie. Urządzono w Rudniku zakład
fotograficzny prowadzony przez agenta UB. Prowadzono próby nawiązania kontaktów
przyjacielskich itp. Na kilka miesięcy przed moim wstąpieniem do "Orląt",
jedna z koleżanek ze szkoły bardzo nalegała abym się wpisał jej do pamiętnika,
a ponieważ miałem niezbyt wyrobiony charakter pisma jakiś czas odmawiałem.
Nie wiedziałem, że wpadłem przez to w podejrzenie jej opiekuna z UB. Ale w
końcu uległem. Ciekawe, że nasza znajomość niemal natychmiast się skończyła.
Skojarzyłem to sobie dopiero wtedy, kiedy na jednym ze szkoleń dowiedziałem
się do czego to mogło być potrzebne specjalistom od grafologii. Ale i tak
moje pismo nie figurowało na żadnym
z konspiracyjnych dokumentów, gdyż w tym okresie jeszcze nie należałem do
"Orląt". Formowanie się organizacji, ustalanie nazwy, opracowanie
jej założeń ideologicznych i struktury odbyło się wiosną 1947 roku. Członkowie-założyciele
po ustaleniu tych spraw odbyli wspólną pielgrzymkę na Jasną Górę, gdyż jednym
z celów organizacji była walka o Polskę Chrystusową.
Moja działalność w "Orlętach" rozpoczęła się od rozplakatowania
antykomunistycznych haseł w przeddzień l Maja 1949 roku
w Ulanowie i Przedzelu. Następna akcja, w kilka dni później, to zbrojna demonstracja
kilkuosobowej grupy w Spółdzielni GS
w Bielinach. Akcją dowodził komendant oddziału w Łańcucie Jasio Balawajder.
Celem akcji była rekwizycja maszyn do pisania
i pieniędzy. Organizacja dysponowała co prawda już dwoma maszynami, ale ze
względu na brak kwalifikowanej maszynistki pisanie odbywało się bardzo powoli.
Pieniądze były konieczne na zakup papieru maszynowego, kalki oraz na bilety
kolejowe jak
i na zakup broni i amunicji. Po zbiórce i pobraniu broni ruszyliśmy do Bielin.
Niespodziewanie zastaliśmy zbiórkę mieszkańców Bielin przy GS-ie, na wiecu
mającym podjąć uchwałę o zorganizowaniu tam spółdzielni produkcyjnej, zwanej
popularnie z języka rosyjskiego "kołchozem" (od Kolektywnyje Cfiaziaj-stwo).
Na nasz widok grupka ludzi szybko się rozeszła. Jasio rozkazał zaniechanie
akcji i wycofanie naszego oddziału na miejsce zbiórki. Obawiał się oczywiście
jakiegoś niepotrzebnego incydentu (kołchoz w Bielmach nie został nigdy założony).
W pewnym momencie nasze wycofywanie przybrało dramatyczny przebieg.
Na naszej drodze, wśród zabudowań pokazał się milicjant na rowerze. Nie widać
było czy jest uzbrojony, a on sam też niczego się nie spodziewał. Jasio rozkazał
opuścić broń lufami do ziemi i zakazał jej użycia. Kiedy milicjant zorientował
się, że ma przed sobą uzbrojoną grupę, zeskoczył z roweru. W milczeniu minął
nas, był nieuzbrojony. Jaś odczekał aż utracimy go z pola widzenia. Szybko
doszliśmy do miejsca zbiórki i zdaliśmy broń zbrojmistrzowi, koledze Ryszardowi
Okoniowi. Rysio, najmłodzy
z nas, miał niespełna 16 lat. Pełnił funkcję kogoś w rodzaju magazyniera Po
wyjściu z więzienia skończył maturę i studia weterynaryjne, pracował w Zakładzie
Weterynarii w Sarzynie. Po kilku latach popełnił samobójstwo, grubo przed
ukończeniem
40 roku życia. W tym okresie cała nasza szkoła wyjeżdżała na strzelnicę jednostki
wojskowej w Nisku. Po krótkim instruktażu, pod nadzorem instruktorów wojskowych,
każdy z chłopców oddawał trzy strzały z karabinu ręcznego. Ćwiczenia te odbywaliśmy
w ramach tzw. "Służby Polsce", organizacji paramilitarnej utworzonej
przez władze PRL. Po sprawdzeniu mojej tarczy instruktor stwierdził, że doskonale
strzelam "na skupienie". Wszystkie pociski trafiły w to samo miejsce
- poza tarczę. Oczywiście już więcej nie strzelałem. Były to jedyne strzały
z broni palnej jakie oddałem w swoim życiu.
W tym samym miesiącu, maju 1949 roku wziąłem udział w jeszcze
jednej akcji zbrojnej. Ja sam, jako jeden z czwórki biorącej udział w tej
akcji byłem bez broni, bo musiałem mieć wolne ręce. Była to akcja na małą
stacyjkę PKP w Łętowni, odległej
od Rudnika o 10 kilometrów. Celem jej była konfiskata przenośnego aparatu
telefonicznego (nieco podobny do dzisiejszych krótkofalówek "walkie-talkie").
Przy pomocy tego urządzenia można się było włączyć do sieci telefonicznej,
bez konieczności jej uszkadzania. Było to doskonałe urządzenie do nasłuchu
rozmów. Ponieważ w tym okresie w całej Polsce telefony służyły niemal wyłącznie
do dyspozycji służb bezpieczeństwa, milicji i wojska, przydatność tego aparatu
była bardzo praktyczna. A po co była potrzebna takiej stacyjce jak Łętownia?
Akcja odbywała się bardzo spokojnie i zgodnie z naszymi przewidywaniami. Zawiadowca,
nie podejrzewając niczego, na widok dwóch chłopaków wpuścił nas do pomieszczenia
kasowego. Dopiero drugi kolega za mną pokazał pistolet. Poprosiliśmy go grzecznie
o podniesienie rąk do góry, co on natychmiast wykonał. Zabraliśmy "krótkofalówkę",
pieczątkę stacji, bilety blankietowe oraz niedużą ilość gotówki. Akcja trwała
może dwie minuty. Poleciliśmy zawiadowcy, aby nie informował władz przed upływem
godziny i wycofaliśmy się do Rudnika. W akcji brali również udział koledzy:
dowodzący Stanisław Mandecki oraz Zdzisław Harasymów, pełniący przy komendzie
funkcję łącznika. Wróciliśmy do Rudnika lasem, obok torów kolejowych. Minęliśmy
drezynę pełną uzbrojonych ludzi a później obserwowaliśmy ją z zarośli.
Wszystkie te wydarzenia musiałem opisać dokładnie i po wielokroć przesłuchującemu
mnie śledczemu Furmankowi. Przesłuchania ciągnęły się całymi tygodniami, powoli
traciłem rachubę czasu. Śledczy porównywał moje zeznania z zeznaniami innych
kolegów i każdą wersję tego samego wydarzenia korygował według przyjętego
przez niego schematu. Szczegóły te nie miały większego znaczenia dla sprawy,
ale tępota tego faceta była niesamowita. W protokołach zeznań przepisywanych
przez niego roiło się od błędów gramatycznych, nie mówiąc już o interpunkcji,
czy o zasadach pisowni. Zauważyliśmy to chociaż i nam brak było podstaw w
nauce języka polskiego, na co niewątpliwy wpływ miał okres wojny, ale przez
kilka lat szkoły przed naszym aresztowaniem nasi wspaniali nauczyciele robili
wszystko, aby przy przepychaniu nas z klasy do klasy wbić nam w pamięć te
zasady gramatyczne, które były niezbędne. Braki w nauczaniu nadrabialiśmy
czytaniem dzieł literatury polskiej - niektórzy je po prostu "połykali".
Moje zaległości były tym większe, że języka polskiego uczyłem się jedynie
przez 3 lata, następne dwa lata po rosyjsku i ukraińsku, a ostatnie dwa lata
wojny już do szkoły nie chodziłem. Zostałem wywieziony do Niemiec i przebywałem
wśród jeńców wojennych: Anglików, Francuzów i Czechów. Wszystkie te szczegóły
mojego życiorysu powtarzałem tak często, że umiałem je już na pamięć, ale
niektóre musiałem wyjaśniać dokładnie i szczegółowo, po raz nie wiadomo który.
Ktoś te protokoły przesłuchań sprawdzał, bo co parę dni Furmanek zadawał nowe
pytania, których sam nie mógł wymyśleć, ale wychodziłem z nich obronną ręką.
Nie zauważyłem, że na ławce w dyżurce pozostałem pewnego dnia sam, a moi koledzy
gdzieś znikli. Czyżby zostali zwolnieni? Jednak pewnego dnia po przesłuchaniu,
zamiast na dyżurkę zostałem sprowadzany do piwnicy. Klucznik otworzył drzwi
do celi w małym korytarzyku. Naliczyłem tych drzwi trzy po lewej stronie od
wejścia i jedne po prawej. W mdławym światełku zobaczyłem przed sobą kilka
osób. W ścianie, po przeciwległej stronie od wejścia, było małe zakratowane
okienko, do połowy zawiane śniegiem. Pod sufitem paliła się mała żarówka.
Mój wzrok powoli rozpoznawał twarze. Wszyscy stali na baczność do czasu zamknięcia
drzwi. Jeden z obecnych podał komendę "spocznij". Był to Jasio Materna,
obok niego Rysio Okoń, i dalej Władek Dybka (on jeden z mojej placówki). Były
jeszcze trzy nieznane mi osoby. Jasio szybko nauczył mnie regulaminu, jaki
musiał tam być przestrzegany. Byłem tak zaskoczony, że nawet nie przywitałem
się z obecnymi. Panowała cisza, prawdopodobnie klucznik stał przy drzwiach.
Padła komenda "do marszu". Okazało się, że to marsz
"gęsiego" wkoło tej celki, która w połowie zajęta była przez drewnianą
pryczę od ściany do ściany i szerokiej na ok. 190 cm. Tyle mniej więcej pozostało
wolnej przestrzeni do tego marszu. W prawym rogu od wejścia stał blaszany
kibel, z którego niemiłosiernie śmierdziało. Okazało się, że cały dzień wszyscy
więźniowie musieli maszerować na komendę; "raz w prawo, raz w lewo".
Byłem tak wymordowany ponad dwutygodniowymi przesłuchaniami,
że ledwo się ruszałem, ale w tym ruchu Jasio przekazał mi szeptem wiele informacji
o tym co się stało, o sposobie zachowywania się, itp..
Okazało się, że z "Orląt" był jeszcze jeden nie znany mi
dotychczas kolega Piotrek Olko, pozostali dwaj to AK-owcy oraz Jan Szymonik
z Rudnika i Franciszek Perlak z Woli Żarczyckiej. Bardzo trudno było pojąć
pisany i niepisany regulamin, jaki obowiązywał w tej piwnicy, ale wiedziałem,
że pomocna nie mogła być tu żadna logika ani powoływanie się na prawo. Nie
było mowy o nawiązaniu rozmowy, nawet ze znajomymi kolegami, a cóż dopiero
z obcymi, chociaż byli to przecież sąsiedzi. Reżim narzucony przemocą i torturami,
tak fizycznymi jak i psychicznymi, nauczył ich nie ufać nikomu. Po niedługim
czasie doszedłem do tego samego wniosku. Wieczorem, tego dnia zjadłem pierwszą
kolację w celi niżańskiego UB - chleb i czarną kawę. Ci co siedzieli już dłużej
mieli pomoc z domu; skromne suchary z domowego chleba, smalec, czosnek i cebulę.
Po kolacji odbył się apel wieczorny polegający na złożeniu meldunku przez
starszego celi o stanie ilościowym więźniów. Zdjęliśmy z siebie wierzchnią
odzież i ułożyliśmy ją na pryczy. Do przykrycia miałem jedynie kurtkę. Rysiek
przykrył mnie częścią swojego kocyka. Po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni
położyłem się do spania. W celi było niesamowicie zimno, ale wymęczony, zasnąłem
bardzo szybko. Kiedy obudziłem się wcześnie rano, na zewnątrz było jeszcze
ciemno. Stwierdziłem, że moja kurtka była mokra. To szron osiadł na naszych
przykryciach. Zrobiło się jeszcze zimniej i tak było do apelu - pobudki, która
odbyła się koło godziny szóstej rano. Szybko ubieraliśmy się, ale jedynie
w ubrania - kurtki i płaszcze trzeba było odłożyć i rozpoczęliśmy znów ten
obłędny marsz dookoła celi. Raz w lewo i na zmianę w prawo. W międzyczasie
nastąpił "ceremoniał" wynoszenia kibla. Wynosiło się go do latryny
na zewnątrz budynku. Powoli uczyłem się na pamięć co i w jakiej kolejności
należało tam wykonywać. Żeby jeszcze można się było umyć. Pytałem o to współwięźniów.
Okazało się, że czasami dostawali po pół litra wody, ale tylko jeden klucznik
ją dawał, inni zapominali o tym.
Byłem przekonany, że po moim przyznaniu się do zarzucanych mi
czynów przeciwko prawu PRL, przyjaźni z narodami ZSRR itp., będę miał spokój.
Wezwany na kolejne przesłuchanie zostałem wstępnie "zmiękczony"
bykowcem przez mojego śledczego Furmanka i dopiero po tym nastąpiła seria
pytań tak zaskakujących, że nie chciało mi się w to po prostu wierzyć. Miałem
się przyznać, do którego księdza chodziłem do spowiedzi i czy spowiadałem
się ze swoich bandyckich czynów . Odpowiedziałem, że ponieważ przynależność
do "Orląt" musiała być zachowana w tajemnicy, a poza tym nie uważałem
tego za grzech więc
się z tego nie spowiadałem. Padały kolejne "podstępne"
pytania: z kim się przyjaźniłem, czy opowiadałem o tym lub chwaliłem
się koleżankom i kolegom w szkole? Przy okazji dowiedziałem się, że ci, którzy
siedzieli już przyznali się do wszystkiego. W czasie któregoś takiego przesłuchania
wszedł nieznajomy cywil, na widok którego Furmanek zerwał się na baczność
i coś zameldował. Był to oficer śledczy z Warszawy, nadzorujący śledztwo.
Nazywał się Wrzeszczak, najprawdopodobniej był to jego pseudonim. Nastąpiło
bardzo inteligentne "pranie" mózgu. Wrzeszczak zrobił mi wykład
na temat szkodliwości działalności takich organizacji jak "Orlęta".
Mówił, że każdy wróg władzy ludowej jest pod obserwacją, zanim jeszcze coś
przedsięweźmie przeciwko temu najlepszemu na świecie ustrojowi, a moje przyznanie
się do wszystkiego co wiem, zostanie wzięte pod uwagę przy ferowaniu na mnie
wyroku. Skończył ten długi wywód zaskakującym pytaniem :
- Czy wiesz ile dostaniesz do odsiadki?
Odpowiedziałem mu, że nie wiem. Nastąpiła "wyliczanka": za przynależność
najmniej 6 lat, za dwa napady dwa razy po 5 lat, za posiadanie broni przynajmniej
5 lat. Zaprzeczam jakobym miał broń.
- A w czasie napadu na spółdzielnię w Bielinach, to co?
- To nie była moja broń - odpowiadam.
Żeby oskarżyć kogoś za posiadanie broni -mówił dalej Wrzeszczak - wystarczy
stwierdzić, że ktoś ją miał w ręce, choćby przez minutę lub wystarczy wiedzieć,
że tę broń ktoś ma lub kiedyś miał. Tak w ten sposób można za jeden pistolet
wymierzyć i 50 lat więzienia, w zależności od tego ilu takich bandytów jak
ty brało udział w szkoleniu posługiwania się tą bronią. Ale on w imieniu władzy
mógł mnie uwolnić, jeżeli tylko moje zeznania będą zgodne z tym do czego przyznali
się ci, którzy już wcześniej zostali aresztowani. Swój monolog ciągnął dalej
i przeszedł na temat mojej rodziny.
- No widzisz, to władza ludowa daje pracę twojemu ojcu, a przecież
my możemy go w każdej chwili zwolnić i co będzie robił? No, pomyśl.
- Towarzyszu Furmanek, dajcie mu teraz czas na przemyślenie i przesłuchajcie
go po południu.
Po powrocie do celi spróbowałem się coś dowiedzieć na temat "głębokości"
wsypy, bo nie wierzyłem, że organizacja została rozpracowana do końca. Ale
nikt nie wiedział za dużo. Jedno co stwierdziłem to to, że cały "występ"
Wrzeszczaka, to jedna wielka mistyfikacja. Jedno było pewne, ojca mogli zwolnić
z pracy, kiedy by zechcieli, bo władza należała do nich.
Siedzący ze mną w celi kolega W. Dybka, należał do tej samej placówki co ja,
ale poza przynależnością i udzielaniem mieszkania na spotkania "Orląt",
nie miał większego rozeznania. Dowiedziałem się jednak, że nasz łącznik Zdzisław
Harasymów nie siedzi,
a z całej naszej piątki brak było jeszcze F. K. (wkrótce wyszło na jaw, że
poszedł na współpracę z UB). Oczywiście kolejne przesłuchanie przez Furmanka,
to atak wściekłości spowodowany faktem, że ja już nic więcej nie powiedziałem.
Wrzeszczak nie dał jednak za wygraną. Jeszcze raz musiałem wysłuchać jego
wykładu o wszechwiedzy władz bezpieczeństwa, poparty kilkoma przykładami,
nie mającymi co prawda nic wspólnego ze sprawą, ale dającymi mi do zrozumienia,
że dawno już byłem obserwowany. Kto im na mnie donosił ? Tym razem zakończył
swoją mowę bardzo konkretnym pytaniem-propozycją.
Mam się przyznać, że do spowiedzi chodziłem do ks. katechety Wojnarowskiego,
i że inspiratorem powstania "Orląt" był dyrektor Liceum Ogólnokształcącego
w Rudniku dr Paweł Kopczyk.
-Jeżeli się do tego przyznasz to jutro jesteś w domu, a pojutrze w szkole.
Jeszcze nadrobisz nieobecność, a my cię usprawiedliwimy.
Ksiądz Wojnarowski nie był moim katechetą, a do spowiedzi przy okazji świąt,
odpustów i innych okazji, chodziłem do obcych księży. Z przynależności do
organizacji nie spowiadałem się. Dyrektora Kopczyka nie znałem, bo chodziłem
do Gimnazjum Zawodowego, a nie do "ogólniaka". Na takie stwierdzenie
Wrzeszczak wyszedł z pokoju, ale po kilku minutach, zjawiło się kolejno trzech
drabów, których zdążyłem już wcześniej poznać. Poszły w ruch ich pięści, gumowiec
Furmanka wyjęty został szybko zza pieca i nogi od taboretów. Pytań już nie
zadawali, za to posypał się grad wyzwisk i obelg. Ledwo stałem na nogach,
ale któryś celny cios M. Sutka zwalił mnie z nóg. Dostałem jeszcze kilkanaście
kopniaków na pożegnanie i zapewnienie, że to nie koniec,
a o wyjściu na wolność mogę marzyć jak mi zbieleje broda. Jak na razie to
nie miałem jej w ogóle. Otarłem chusteczką nos
i twarz z krwi i zostałem wyprowadzony do celi. Nikt o nic nie pytał. Ta bierność
pozostałych więźniów trochę mnie dziwiła. Niemal każdy był czymś zajęty, najczęściej
modlitwą. Kilka razy doszedł do mnie szept modlitwy Pod Twoją obronę.
Nie wiedziałem czy innych nie umieli, czy są też były zakazane. Ale kto by
o tym donosił? Po jakimś czasie i ja ją powtarzałem, niemal bez przerwy. Tak
było kiedy się czekało na wywołanie z celi na kolejne, nie wiadomo już które
przesłuchanie (czytaj bicie).
Któregoś dnia otrzymałem paczkę. W domu rodzice już wiedzieli gdzie jestem
i co się ze mną stało. Otrzymałem czystą bieliznę, suchary, cebulę i czosnek.
Chusteczek i ręczników podawać więźniom nie było wolno. Można było je wykorzystać
do powieszenia się. Uświadomiłem sobie, że za parę dni będzie Boże Narodzenie.
Któregoś kolejnego dnia zostałem wezwany na przesłuchanie przez nieznanego
mi dotychczas śledczego. Był to starszy mężczyzna, około sześćdziesiątki,
i przedstawiał
się jako śledczy Wołoszyn. Kazał mi usiąść.
- A wy czego się tak trzęsiecie?
Przestałem się już temu dziwić, również żaden śledczy nie zwracał na to uwagi.
Był to odruch bezwarunkowy, występujący
u wszystkich więźniów, już po kilku pierwszych godzinach przesłuchania. Moja
przestępcza działalność niezbyt go interesowała. Interesowali go natomiast
wszyscy księża, których znałem; ich zwyczaje, charaktery, podejście do młodzieży,
zainteresowania, również to czy grają w karty.
- Bo to wiecie między nimi bardzo popularne.
Zadał pytanie jakie mają gospodynie i cały szereg tego typu pytań. Na niektóre
z nich podał mi gotowe odpowiedzi. Ponieważ mój kontakt z duchowieństwem był
w zasadzie ograniczony do nauki religii i uczestnictwa w liturgii kościelnej,
nie mogłem
mu dać żadnej odpowiedzi, która by go zadowoliła.
- I wy gadacie, że nie interesowaliście się specjalnie księżmi?
- Nie.
- A to co?
W tym momencie wyjął małą broszurkę pt. Ks. Piotr Skarga
w świetle listów własnych. Była to moja broszurka, ale skąd on
ją miał ? Domyśliłem się, że musieli zrobić rewizję w domu, bo między
zeszytami szkolnymi jej nie miałem. A dostałem ją od
ks. proboszcza Banasia, który zezwolił mi na korzystanie z biblioteki parafialnej
w Rudniku. W 1948 lub 1949 roku, po cenzurze
w bibliotece szkolnej, wyrzucono z niej cały szereg pisarzy (oczywiście ich
dzieła), między innymi Zofię Kossak-Szczucką, Ossendowskiego, Sieroszewskiego
i szereg innych. Przeczytałem wszystkie książki tych pisarzy właśnie dzięki
księdzu Banasiowi. O tym, że przy okazji udało mi się przeczytać takie książki
jak: Historia masonerii w Polsce, J. Kurka Janosik czy A. Tarlc Napoleon już
księdzu nie mówiłem. Czy miałem to powiedzieć temu typowi ? Czy miałem powiedzieć,
że na podstawie tej broszurki przygotowałem odczyt na jeden z wieczorków literackich,
jak je nazywaliśmy. Było to jeszcze wtedy, zanim nie zabroniono spotkań w
ramach wszelkich kółek samokształceniowych. Stwierdziłem, że tę broszurę kupiłem
na targu u przekupki
z dewocjonaliami tylko dlatego, że interesują mnie życiorysy patriotów i bohaterów
narodowych. Uświadomiłem sobie, jak w prosty sposób można wkopać zupełnie
niewinnego człowieka. To już byłaby podstawa do zastosowania przeciw księdzu
artykułu o wrogiej propagandzie. Ale mego śledczego widać nie interesował
żaden inny ksiądz, tylko ksiądz katecheta Wojnarowski.
- Podpiszcie mi zeznanie, że u niego spowiadaliście
się z przynależności do "Orląt", że braliście udział w napadach
i wychodzicie do domu. Daję wam oficerskie słowo honoru. (Tego jeszcze nie
słyszałem od żadnego śledczego.) Przecież nawet nie wiecie u kogo się spowiadaliście,
więc jak możecie zaprzeczyć, że to nie był on.
Trudno mi było wybrnąć z tak przewrotnie postawionego pytania, ale żadnego
protokołu nie podpisałem. Okazało się, że ten typ był specjalistą niżańskiego
UB od spraw Kościoła i duchowieństwa. Więcej już z nim nie rozmawiałem.
To spotkanie, a zwłaszcza broszurka przedłożona mi w czasie tego przesłuchania
uświadomiła mi, że grozi mi jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Ukrywałem w domu
kilka metrów lontu "Bikfortha" i zabytkowy rewolwer kurkowy. Jeżeli
by to znaleźli to... ? Już powinienem być przesłuchiwany przez Furmanka. Tego
nic mogli jednak znaleźć. Schowała to matka. Trochę się na tym znała. Od pierwszego
dnia wojny zawsze jakaś broń była przechowywana w domu. Czy czegoś więcej
wśród moich drobiazgów nie znaleźli ? Za kilka miesięcy okazało się, że znaleźli
i to o wiele groźniejsze dowody mojej antyludowej i antyrewolucyjnej działalności.
W tym kieracie zdarzeń i ciągłego "prania" mózgu, gdzieś na plan
dalszy zeszła sprawa szkoły, nauki i wyjścia na wolność. Wcześniejsze przypuszczenia,
że UB jest na fałszywym tropie, i że jakiś cudowny wyczyn jednego czy dwóch
zdolnych do myślenia i poświęcenia chłopaków, a wszyscy byliby wolni okazały
się płonne. Myśli z konieczności schodziły na czas trwania śledztwa, wyroku
jaki miałem otrzymać i tego co mnie jeszcze czekało na drodze więźnia politycznego.
Oczywiście byliśmy każdy z osobna przekonywani, że nie jesteśmy żadnymi politycznymi
więźniami a zwykłymi bandytami, którzy poważyli się targnąć na władzę ludową.
Żadne prawa więźniów politycznych nam się nie należały, ale jedno było przestrzegane.
Nie zakuwano nas w kajdanki w czasie transportu, ale towarzyszyło temu wymowne
repetowanie broni przez eskortę.
Powoli poznawaliśmy się w celi coraz lepiej. Dowiedziałem się,
że przesłuchania mogły się ponawiać, a maltretowanie podczas nich powtarzać.
Znałem już charakterystyczne metody wymuszania zeznań przez poszczególnych
śledczych. Pielą i Sułek najchętniej używali do bicia po głowie nóg od taboretów
(w te taborety Niemcy wyposażali swoje koszary, obozy, miejsca czasowego postoju
itp.). Był to prosty w konstrukcji taboret zrobiony z dwóch desek bukowych,
grubości 3 cm, połączonych przez wpuszczenie w nie dwóch poprzeczek, w których
osadzone były cztery toczone nogi bukowe, grubości 38 mm. Bardzo groźne było
zbicie z nóg i kopanie po nerkach. W obu przypadkach należało chronić rękami
czubek głowy, a przy kopaniu okolice nerek. Oczywiście groziło to zmiażdżeniem
palców i nadgarstka, ale to już nie było tak groźne dla życia. Poznałem też
życiorysy wszystkich siedzących w mojej celi. Dwaj najstarsi: Franciszek Perlak
i Jan Szymonik, oskarżeni byli o udzielanie pomocy resztkom oddziału AK, działającego
na naszym terenie. Obaj mieli nienaturalnie wielkie głowy. Powodem tego jest
opuchlizna skóry, która odstawała od czaszki, co było spowodowane bezlitosnymi
metodami ludowego przesłuchania. W sąsiedniej celi siedział Antoni Turek więziony
również za pomoc temu oddziałowi AK. W czasie kolejnego bicia zdarto mu z
głowy, jakimś tępym narzędziem, płat skóry wielkości dłoni. Jednym słowem
oskalpowano go żywcem. Dziwne właściwości ma ludzka skóra. Nie ulega zropieniu,
nawet po bardzo poważnych uszkodzeniach mechanicznych. Ten oderwany od czaszki
płat skóry, trzymający się na jakimś włókienku, w końcu odpadł. Z taką kontuzją
i niewątpliwym wstrząsem mózgu nie mógł liczyć na to, że zobaczy swoją córeczkę,
która urodziła się na kilka tygodni przed jego aresztowaniem. Jeżeli tak się
przesłuchiwało tych co pomagali AK, to jak byli traktowani oni sami? Część
żołnierzy AK z Rudnika przeszła przez te same cele i była w rękach tych samych
oprawców.
Powoli dowiadywałem się o jeszcze bardziej wyszukanych metodach wymuszania
zeznań, jak na przykład przy pomocy ręcznego generatora prądu wysokiej częstotliwości,
którego elektrody podłączone były do jąder lub uszu. Inne metody to: bicie
w pięty, skakanie "żabką" z liczeniem do tysiąca, a następnie do
kolejnych tysięcy, bicie głową o ścianę. Szeroki był wachlarz znęcania się,
zależny wyłącznie od wypaczonego charakteru poszczególnych śledczych i ich
zwyrodniałej wyobraźni. Niektóre sposoby torturowania wskazywały na określony
zamiar oprawców, to było odebranie życia torturowanemu przez okaleczenie,
co bez szybkiej pomocy lekarskiej, wcześniej czy później doprowadzało do zgonu
upatrzonej ofiary. W takim przypadku rodzina otrzymywała zawiadomienie o popełnieniu
przez ofiarę samobójstwa lub zgonu z powodu gruźlicy (tzw. "akowskiej").
Popełnienie samobójstwa w celi pełnej więźniów było niemożliwe i choć zdarzały
się takie próby to były one z miejsca przerywane przez pozostałych więźniów.
Takie samobójstwa były możliwe jedynie w celach pojedynczych, ale przy pomocy
z zewnątrz, oczywiście zainteresowanego oprawcy.
Stosowane przez nich metody miały na celu psychiczne załamanie
więźnia. Były to: zmuszanie do ciągłego chodzenia wkoło celi, stanie twarzą
do ściany - całymi godzinami również w nocy - lub zamiatanie celi. Polegało
to na ścieraniu betonowej posadzki przy pomocy kawałka tkaniny, zwiniętej
w gałganek. Śmieci w celi, jak łatwo sobie wyobrazić, nie mogło być, więc
to "niby" zamiatanie na kolanach, całymi godzinami prowadziło do
ścierania się materiału i osiadania pyłu na podłodze. Nie trzeba mówić, jak
groźne dla zdrowia było wdychanie tego pyłu i cząstek tkaniny, unoszących
się w powietrzu. O wietrzeniu celi nie było mowy, a poza tym było niemiłosiernie
zimno i niemal wszyscy cierpieli na zapalenie górnych dróg oddechowych. Jednak
najbardziej zbrodniczy charakter, mający na celu szybkie zgładzenie więźnia,
miało polecenie, aby wskazał jaką posiadał broń. W tym celu ustawiano na stole
kilka sztuk broni (oczywiście nie załadowanej) i zmuszano do wskazania przez
wzięcie do ręki któregokolwiek pistoletu i w tym momencie padał strzał zza
biurka czy stołu śledczego. Szybko zbierano komisję, która stwierdzała protokolarnie,
że więzień sięgnął po broń, aby zastrzelić funkcjonariusza bezpieczeństwa.
Była to bardzo perfidna metoda. Takie szeptem opowiadane informacje w czasie
tego obłędnego marszu, były tematem do wielogodzinnych rozmyślań przed zaśnięciem.
Z modlitwą też należało się kryć, więc odmawialiśmy ją w marszu lub leżąc
na pryczy. Nic pocieszającego z tych rozmyślań nie mogło wyjść. Jakiekolwiek
działanie z mojej strony nie wchodziło w rachubę. Pomoc mogła przyjść tylko
od zewnątrz. Ale odbicie więźnia też raczej nie było możliwe. Ostatnie takie
przypadki miały miejsce zaraz po wojnie, ale teraz nie było już w kraju żadnej
zorganizowanej siły zbrojnej, zdolnej do zaatakowania choćby takiego małego
więzienia, jak nasze. Należało przetrzymać śledztwo i czekać na rozprawę.
Ale jak długo mogło trwać śledztwo? Czy istniało jakieś prawo? Przecież niektórzy
siedzieli już po pół roku.
Pewnego dnia dostałem do podpisania jakiś świstek, z którego
wynikało, że prokurator wojskowy zarządził w stosunku do mnie sankcję na trzy
miesiące. Oznaczało to, że będę w śledztwie przez okres trzech miesięcy, a
byłem dopiero w trzecim tygodniu. Trzeci tydzień? A więc to były już święta
Bożego Narodzenia. Straciłem rachubę czasu.
Wigilia "Orląt"
Zbudził mnie dokuczliwy chłód. Mdławe światełko, z wiecznie świecącej
się słabej żarówki, nie pozwalało zorientować się, która mogła być godzina.
Mimo tego, że w całej piwnicy i w budynku było bardzo cicho, musiało być już
rano, ale malutkie, zakratowane okienko do połowy zawiane śniegiem przepuszczało
tak mało światła, że nawet w dzień wydawało się, że jest noc. Przyczyniał
się do tego jeszcze wysoki na trzy metry mur, odległy od okienka nie dalej
jak na cztery kroki. Dwa kroki w prawo od okienka stała drewniana latryna
dla funkcjonariuszy UB a jedną ze ścian tej latryny stanowiła ściana naszej
celi. Leżałem cicho
i nie chciałem do siebie dopuścić myśli, że w dniu dzisiejszym była Wigilia.
Nie miałem odwagi myśleć o domu i rodzicach.
Mijało zaledwie, albo aż 18 dni od mego aresztowania. Z tych myśli wyrwało
mnie budzenie się następnych współwięźniów.
Na zewnątrz musiał być siarczysty mróz. Spanie na gołych deskach
pryczy w ubraniu, gdy się jest podobnie jak pozostali przykryty jedynie kurtką,
nie dawało odpoczynku. Dodatkową torturą była niemożliwość umycia się od trzech
tygodni. Od kilku dni leżał już śnieg, zadyma utworzyła sporą zaspę pod oknem.
Z tej zaspy, wynoszący po apelu porannym kibel
z nieczystościami, po wylaniu zawartości do latryny, nabierał szybko trochę
śniegu. W celi szybko wyciągaliśmy go po garści
i tym śniegiem zmywaliśmy twarz i ręce. Nie zawsze się to udawało i zależało
od humoru strażnika, pełniąccgo dyżur. Zaczynałem o tym myśleć. Kto miał dyżur
? Gałuszka czy Misiun. Ten pierwszy nigdy nie pozwalał na zabranie śniegu,
więc mycie odbywało się raz na dwa, trzy dni. Po pobudce i umyciu się rozpoczynał
się kolejny dzień przesłuchań. Przedtem jednak było śniadanie. Uklękliśmy,
jak zawsze twarzą do pryczy, rozłożyliśmy nasze chusteczki i na nich jedliśmy
więzienny chleb, popijając czarną gorzką kawą. Żaden okruszek nie mógł spaść
na podłogę, a z chusteczki zbierało sieje palcami wprost do ust. W chusteczce
pozostała połowa porcji na kolację, tym razem na kolację wigilijną. Jedliśmy
szybko, w milczeniu. Po ustawieniu się w koło, rozpoczęliśmy spacer. Nikt
nie miał odwagi się odezwać. Czekaliśmy na to kto pierwszy pójdzie na "spowiedź".
Minęła godzina, może dwie, kiedy prośba o ogień do papierosa pozostała bez
odpowiedzi, co oznaczało, że strażnika nie było w dyżurce. Szybko ustawiliśmy
się plecami jeden do drugiego i dogrzewaliśmy się w ten sposób, podtrzymując
się dodatkowo pod łokcie, tak jak do zabawy w dzwon. Musieliśmy jednak uważać,
aby nas na tym nie złapano. Niepisany regulamin surowo zabraniał siedzenia
w dzień na pryczy lub stania, nie mówiąc już o rozmowie. Najlżejszy szmer
uruchamiał we wszystkich celach "kierat", jak nazywaliśmy ten spacer
wkoło celi. Jedynie można było na komendę zmienić kierunek na przeciwny, aby
nie zakręciło się w tej ciasnocie w głowie. Po dwóch, trzech godzinach, wrócił
strażnik. Ruszyliśmy szybko do marszu w "kieracie", palacze dostali
ogień i mogli się zaciągnąć. Koło południa na przesłuchanie poszedł Piotrek
Olko. Wrócił po dwóch godzinach. Było to już rutynowe powtarzanie tych samych
pytań i sprawdzanie czy w poprzednich zeznaniach mówił to samo. Mały błąd
lub zmiana zdania, nie mówiąc już o ich kolejności, był karany "żabką"
lub akcesoriami z bogatego zestawu przedmiotów służących do najprostszej metody
wymuszania zeznań lub uruchamiania pamięci. Czekaliśmy kto będzie następny,
ale przyszła pora obiadu. Wyciągnęliśmy z chusteczek nasze łyżki wykonane
ze skórek od chleba i jedliśmy. Taka skórka służyła na trzy - cztery posiłki,
później nasiąkała wilgocią z zupy i trzeba było ją zjeść. Zastanawialiśmy
się tylko kiedy z następnej pajdki chleba uda się nam zrobić nową łyżkę? Łyżka
aluminiowa w celi, czy nawet drewniana, to niebezpieczna broń w rękach więźnia.
Natychmiast po jedzeniu miski były zabierane i mył je kucharz, Jasiu Szewc.
Do końca zmiany, to jest do godziny 16-tej nikt więcej nie poszedł na przesłuchanie
Urzędnicy PUBP mieli Wigilię.
A my? Dopóki słyszeliśmy jakiś ruch w dyżurce, czy na parterze
krążyliśmy w naszym kieracie, z głowami pochylonymi do przodu i założonymi
do tyłu rękami. Nikt nie wypowiedział, nawet jednego zdania, ale wszyscy zdawaliśmy
sobie sprawę, że przecież myśleliśmy o tym samym. Dom, rodzice, rodzeństwo.
Co teraz robili? Kiedy zasiądą do wieczerzy wigilijnej? Czy będzie w domu
choinka? Robiło się coraz zimniej, a za oknem było coraz ciszej. Słychać było
jedynie skrzyp śniegu pod butami wartownika, kiedy w swym marszu wokół budynku
podchodził do naszego okna. Widocznie jednak wiał silny wiatr, bo jego kroki
powtarzały się coraz rzadziej. Wartownik chował się gdzieś za węgłem, aby
osłonić się od wiatru. Barani kożuch, w który był opatulony - tu w celi byłby
także pomocny. Milczenie stało się nie do zniesienia. Czyżby wszyscy "urzędnicy"
byli już w domu przy wigilijnych stołach?
W takim nastroju rozpoczęło się rozdawanie kolacji. Była kapusta
z fasolą, oczywiście postna. Postawiliśmy miski na pryczy
i rozwinęliśmy nasze chusteczki. Franciszek Perlak z Woli Żarczyckiej - długoletni
żołnierz AK i WiN-u, pocałował swój skrawek chleba. Kreślił prawą ręką znak
krzyża i półgłosem rozpoczął: "W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego".
Po chwili coraz ciszej: "Ojcze nasz...". Powtarzaliśmy za nim cicho,
ilu nas było modlitwę Pańską do końca, a po niej: Pod Twoją obroną. Tę modlitwę
wielu więźniów odmawiało tak jak w różańcu Zdrowaś Mario po wielokroć. Przełamaliśmy
się okruszkami tego chleba i przeszliśmy koło siebie kołem, jeden za drugim.
Wymieniliśmy krótkie uściski, ale nikt nie składał żadnych życzeń. To czego
najbardziej pragnęliśmy to wolności, ale każdego z nas czekał przynajmniej
kilkuletni wyrok ciężkiego więzienia. Franciszek nie mógł jednak na tym poprzestać
i powiedział krótko i cicho:
- No, aby my zdrowi byli, za cara nie tak było, a wytrzymali.
Uklęknął przy pryczy, a my za jego przykładem, szybko zjedliśmy naszą wieczerzę.
Klucznik szybko zebrał naczynia, odebrał meldunek, policzył nas wszystkich.
Było nas siedmiu. Rozgrzani jedzeniem szybko rozebraliśmy się i układając
spodnie i bluzki pod siebie. Przykryliśmy się płaszczami. Nasze głowy były
teraz przy samej ścianie. Trzy -cztery kroki od tej ściany był mur więzienny,
a za nim dziedziniec kościoła parafialnego w Nisku. Za kilka godzin powinna
się tam rozpocząć Pasterka. Będzie słychać organy, śpiewy i będziemy wiedzieli
kiedy jest podniesienie. Na ten momennt ucichnie wokół wszystko. Ołtarz był
skierowany w naszą stronę. Zobiło się zimno. Kusymi płaszczami i kurtkami
nie udawało się owinąć całego ciała. Skulić się nie było miejsca. Wiedzieliśmy
już, że zagrzać się można dopiero przed uśnięciem to jest po dwóch - trzech
godzinach. Ale dziś mieliśmy czuwać i uczestniczyć w Pasterce. Każdy zamknął
się w swoich własnych myślach. Napięcie wywołane łamaniem się chlebem powoli
ustąpiło i zrobiło miejsce wewnętrznemu uspokojeniu i wierze, że Bóg nas z
tego wyratuje. Przez pojedynczą szybę naszego okienka dobiegał z zewnątrz
szmer, nasilający się z każdą chwilą. Był monotonny i jednostajny. Tak, to
wierni szli na Pasterkę, która zacząć się miała za kilka minut. Za parę minut
ksiądz zaintonuje Wśród nocnej ciszy. Kiedy naród huknie pełnym głosem, będzie
słychać aż tutaj.
Zamiast tego, w tę nocną ciszę wdarł się głośny tupot twardych
żołnierskich butów. Niespodziewani "goście" kierowali się po schodach
do piwnicy, gdzie były cele. Słychać było jak otwierali pierwsze drzwi, od
strony klatki schodowej. Czyżby mieli nas przesłuchiwać, w nocy, w czasie
Pasterki? Ale działo się coś zupełnie innego. Słychać było wrzask, wyzwiska,
uderzenia twardymi przedmiotami w ścianę i głuche uderzenia w ciało.
Co tam się działo? Pozostałe cele były zamknięte, ale od tej pierwszej dzieliła
nas tylko "dwójka". Serca podchodziły nam do gardła. Trwało to kilka,
czy kilkanaście minut. Wstrzymałem oddech, lecz czułem, że zaczynam dygotać
na całym ciele.
W pewnym momencie drzwi "jedynki" zostały zamknięte, lecz otwarły
się drzwi do "dwójki" i tam rozpoczął się ten sam proceder. Ktoś
podał cichą informację, że to zastępca szefa PUBP w Nisku, Zawisza, który
dokonywał nocnej inspekcji. Rozpoznaliśmy jego głos. Słychać też było uderzenia
bosych stóp po betonowej posadzce i wyraźne już uderzenia pięściami. Nie słyszeliśmy
jednak żadnej skargi, czy jęku. Trwało to również kilkanaście minut. Oczekiwanie
na naszą kolej było coraz bardziej denerwujące. Serce biło mi coraz szybciej,
innym chyba też. Chwila ciszy i nasze drzwi się otwarły. Do celi wtoczył się
pijany Zawisza, klucznik podał komendę: "baczność", więc zerwaliśmy
się na równe nogi. Jasio Matema nie zdążył nawet zameldować, a jego ciało
zostało odrzucone na ścianę lewą ręką Zawiszy, a prawa wylądowała na Cześku
Dyjaku i prawie jednocześnie dostałem i ja w brzuch. Następnie w ruch poszły
nasze ubrania, zrzucił je na posadzkę, a kiedy się z tym uporał, powtórzył
bicie na oślep już bez kolejności, na kogo popadło. Było już nam i tak dostatecznie
zimno, teraz zrobiło się jeszcze gorzej. W samej bieliźnic i boso,
w tej mrocznej piwnicy staliśmy jednak na baczność i wysłuchiwaliśmy najohydniejszych
wyzwisk i pogróżek aż do "ja bym was od ręki wszystkich powystrzelał.
Mielibyście swoją "orlęcką" Pasterkę. Sukine koty". To było
najbardziej przyzwoite wyrażenie tego zbira, którego każde uderzenie zwalało
nas z nóg. Inna rzecz, że nikt z nas nie ważył więcej, jak 50 do 60 kilogramów.
Kiedy się ta "inspekcja" zakończyła, musiało być już po północy.
Zmęczony szef poszedł spać lub chlać wódę. Zanim poukładaliśmy nasze ubrania
i można się było, jako tako położyć, byliśmy tak wyziębieni, że o spaniu nie
było mowy. W kościele było cicho.
Nie słyszeliśmy początku mszy, ale w kościele widać było nikłe światełka.
Musiało być akurat podniesienie.
Po kilku minutach usłyszeliśmy melodię kolędy "Bóg się rodzi,
moc truchleje, Pan niebiosów obnażony". Ale raz zburzony spokój już nie
powrócił. W budynku zrobił się ruch, dochodziły trzaskania drzwiami, bieganina
po schodach, ale teraz już większej ilości osób. Czyżby Zawisza ściągał posiłki?
Nie słyszeliśmy już końca Pasterki, a wybici ze snu i podnieceni tym hałasem,
usnęliśmy dopiero nad ranem. Dopiero po kilku dniach dowiedziliśmy się prawdy
o tej niezapomnianej Pasterce "Orląt".
Informacje o tragicznych fakty, jakich świadkiem była Wigilia Bożego Narodzenia
zbieraliśmy przez bardzo długi okres, już po wyjściu z więzienia, gdyż częściowo
rozegrały się one poza murami więzienia UB w Nisku.
Dzień ten był dla funkcjonariuszy PUBP w Nisku bardzo "pracowity",
a nie jak przypuszczaliśmy, rodzinny i świąteczny. Na ten właśnie dzień ustalono
kolejną zasadzkę na dowódcę ostatniego już oddziału leśnego, zresztą rozbitego
prawie do ostatnich kilku desperatów. Byli to żołnierze AK, działający na
terenie powiatów: niżańskiego, biłgorajskiego i sąsiednich, z bardzo dużego
zgrupowania AK pod dowództwem legendarnego "Ojca Jana", czyli Jana
Przysiężniaka. Znając zwyczaje polskiej rodziny związane z gromadzeniem się
przy wigilijnym stole przypuszczali, że ukrywający się latami Tadeusz Haliniak
pseudonim "Opium" zechce być przy stole z rodzicami - staruszkami
i z pół-sierotą, zaledwie 14-15 letnią córeczką. "Ubecy" od samego
rana czatowali przy jego domu w Kolonii koło Rudnika. Ale jeden z dodatkowych
zmysłów człowieka, ukrywającego się latami ostrzegł ich ofiarę o tym, że w
domu dzieje się coś niedobrego i z odległości kilkuset metrów obserwował on
całe swoje, jak i sąsiadów obejście. Nie było wątpliwości, że w domu jest
zasadzka, więc Wigilii nie będzie. Cóż mógł zdziałać sam jeden, chociaż uzbrojony
przeciwko bliżej nieokreślonej liczbie "ubeków". Kiedy niemal do
północy oczekiwany nie pojawił się, "ubecy" załadowali rodziców
Haliniaka i jego nieletnią córeczkę i wywieźli do PUBP w Nisku na "zmiękczanie".
Zaczęto maltretować całą trójkę, wypytując
o miejsce ukrywania się syna i ojca. Postawa całej trójki, tak rodziców jak
i córki, to wspaniały przykład patriotyzmu
i samozaparcia, tak rodziców Polaków, jak i przez nich wychowywanej wnuczki.
Ani groźby, ani bicie nie dały rezultatu. Eskalacja tortur takich jak: nie
pozwolenie na spanie, brak picia i zaspokojenia podstawowych potrzeb fizjologicznych
nie dały rezultatu, co doprowadziło oficerów UB do wściekłości, aż jeden z
nich kopnął tak skutecznie to przecież jeszcze dziecko w nogę, że jej ją złamał.
Widząc, że nic nie wskórają, wsadzili ich w samochód i odwieźli do domu. Nie
zrobili tego z litości. Chcieli jeszcze nacieszyć swoje oczy widokiem rozpaczy
całej tej nieszczęsnej trójki, kiedy przywiozą ich na miejsce, gdzie stał
ich rodzinny dom. Z wściekłości, że nie udało im się zaskoczyć "Opium",
po wywiezieniu jego rodziców i córki sprowadzili ukryty
w sąsiedniej wiosce Przędzelu samochód ciężarowy "Studebaker" i
rozdarli drewniany dom na kawałki. Jaka musiała być rozpacz tych ludzi, zmaltretowanych
i głodnych oraz tego dziecka ze złamaną nogą. Nad stertą belek i desek sterczała
skromnie ubrana choinka.
To była nadzieja, która pozwoliła im przetrwać. Po wyjeździe sytych zemsty
"bohaterów" niżańskiego UB, cała trójka znalazła schronienie i konieczną
pomoc u sąsiadów. Na cokole pomnika ku chwale bohaterów II wojny światowej,
który stoi w centrum Niska, wśród miejsc upamiętniających walki w Lasach Janowskich,
pomiędzy innymi formacjami wojskowymi jest wymieniona załoga niżańskiego UB!
Niepowodzenie w likwidacji oddziału Tadeusza Haliniaka i Adama
Kusza rekompensowali sobie urzędnicy UB w Nisku aresztowaniem kolejnych "Orlaków".
Pewnego dnia, po Bożym Narodzeniu przez nasze zamarznięte okienko spostrzegliśmy
wyprowadzanych przez strażnika do latryny kolegów Henryka Nalepę i Mariana
Bigosa. A już posądzaliśmy ich o odstępstwo.
Oni także się nie ukrywali, podobnie jak ja i koledzy aresztowani ze mną w
Jarosławiu. A więc jednak ktoś "pracował" dla UB.
Na podstawie posiadanych przez nas skąpych informacji dotyczących tego kto
ze znanych nam osób mógł jeszcze wiedzieć
o przynależności do organizacji okazało się, że tych o których wiemy, że należeli
nie aresztowało się, ale za to aresztowani byli ciągle nowi nieznani nam chłopcy.
Jednym z ostatnich aresztowanych w tym okresie był Czesław Graz z Rozwadowa.
Czesiek zebrał niesamowite baty, które przeciągnęły siew czasie ponad miarę.
Nie mogliśmy się z nim w żaden sposób skontaktować.
Był przetrzymywany cały czas na dyżurce. Był komendantem oddziału w Rozwadowie.
Czesiek zorientował się bardzo szybko,
że jest sam z tej grupy i trzymał się twardo tej wersji do końca śledztwa,
a łącznik kolega Zdzisław Harasymów ukrywał się aż do roku 1952. Dzięki temu
i pozostali koledzy nie zostali aresztowani.
Wśród takich drobnych wydarzeń czas choć bardzo powoli,
ale nieubłaganie zbliżał nas do zakończenia śledztwa. Pewnego dnia, w miesiącu
styczniu 1950 roku siedzący z nami żołnierze AK zostali wezwani przed prokuratorskie
oblicze w Rejonowej Prokuraturze Wojskowej w Rzeszowie. Oznaczało to, że prokuratura
sporządzała wobec nich akt oskarżenia. Po kilku dniach zostali wywołani z
celi i wywiezieni na Zamek w Rzeszowie. Mieściło się tam więzienie karno-śledcze.
Tam czekało się na rozprawę, uprawomocnienie wyroku i wywiezienie do więzień
karnych. Oczywiście poza tymi, którzy otrzymywali wyroki śmierci. W Nisku
pozostały same "Orlęta". Śledztwo nie wniosło już nowych elementów.
Wyjaśniły się już tylko niewiele znaczące szczegóły dotyczące przynależności
i działalności w organizacji. Byłem zmuszony wyjaśniać takie szczegóły, jak
zanotowany w moim notesiku alfabet Morse'a, alfabet chorągiewkowy i cały szereg
innych zapisanych drobiazgów (jak to dobrze, że nie miałem tam żadnych adresów,
nawet do rodziny, co spostrzegli co bystrzejsi "ubecy"). Musiałem
się przyznać, że mam rodzeństwo i podać ich adresy. Bardzo podejrzana wydała
się im jednak legitymacja przynależności do Sodalicji Mariańskiej, ale należeliśmy
do niej wszyscy. Posiadanie tych alfabetów, o których wspominałem wcześniej
i przynależność do harcerstwa, to już była prawie działalność przestępcza,
podziemna i głęboko utajniona.
- No bo na co to masz?
Tymczasem moje śledztwo dobiegało końca. Moja krótka przynależność do
"Orląt", niepełnienie żadnej funkcji uśpiło nieco moją czujność
i upewniało mnie w przekonaniu, że najgorsze mam za sobą. Jednak pewnego dnia,
z początkiem lutego zostałem wezwany na przesłuchanie. Furmanek bez żadnych
wstępów sięgnął za piec po swoją nahajkę i bez słowa zaczął mnie okładać ze
wszystkich stron. Zasłoniłem dłońmi oczy, aby mi ich nie powybijał. Prał mnie
aż do zmęczenia i wysłuchiwałem jego wyzwisk, wśród których jedno powtarzał
co kilka zdań: "Ja cię nauczę mówić prawdę". O co mu chodziło? Kiedy
zmęczony usiadł za biurkiem, kazał mi jeszcze raz opowiedzieć mój życiorys,
ze szczególnym uwzględnieniem przynależności do organizacji. Po raz nie wiadomo
który opowiadałem mu to co już wcześniej zeznałem i zakończyłem na roku szkolnym
w czerwcu 1949 roku. Furmanek wpadł w szał i sięgnął po taboret, którym walił
mnie z góry w głowę i barki. W pewnym momencie taboret wypadł mu
z rąk i zrobił sporo hałasu. Wszedł na to szef UB Pietmcha. Furmanek zameldował
mu i pokazał jakieś pismo. Pietrucha cicho przeczytał i w pewnym momencie
zacytował: "Zamierzał wysadzić pomnik Lenina w Rudniku". O Boże,
skąd oni to wiedzą ?
- I on nie chce się do tego przyznać. Furmanek, zameldujcie na
zakończenie.
W ten zamiar wtajemniczonych było nas jedynie dwóch, ale dwóch innych kolegów
wiedziało, że potrzebne mi są materiały wybuchowe. Mogli się jedynie domyślać
na co mi to było potrzebne. Widocznie jednak przed aresztowaniem musieli o
tym komuś powiedzieć i ten dopiero o tym doniósł lub po prostu zgłosił. Czy
jednak sam zamiar mógł być karalny. Doszedłem do wniosku, że nie i postanowiłem
się przyznać.
Ale opowiem od początku jakie były przyczyny tego zamysłu.
Była połowa listopada 1949 roku. Jak nam się wydawało, a mam tu na myśli jeszcze
kolegę J. Łokaja, że aresztowanie grupy członków "Orląt" w Rudniku
było jedynie przypadkiem.
Nie wiedzieliśmy, że aresztowania zaczęły się w Łańcucie, że zginął w zasadzce
Jasio Balawajder, że cały niemal oddział
w Łańcucie był już pod kluczem. Jedno co było dla nas wiadome to to, że UB
wymusza zeznania torturami. To nie ulegało wątpliwości. Czy można było zatem
w jakiś sposób odwrócić uwagę UB od aresztowanych i zasygnalizować jednocześnie,
że byli na fałszywym tropie. Było to założenie na tyle szlachetne, co naiwne.
Ale musieliśmy coś zrobić, aby chociaż na krótko odwrócić ich uwagę od grupy
kolegów, w tym członków Komendy Głównej. Nie wiedzieliśmy, że jeden z jej
członków zdradził
i na podstawie jego rozeznania następowały kolejne aresztowania. Jego nazwisko
padnie jeszcze w tych wspomnieniach.
Takim spektakularnym czynem, w naszym mniemaniu, byłoby wysadzenie w powietrze
pomnika Lenina w Rudniku.
Czytelnik zadaje sobie w tym miejscu pytanie, skąd w Rudniku
w 1949 roku wziął się pomnik wodza rewolucji ?
W latach międzywojennych postawiono pomnik z popiersiem hr. Hompescha w centralnym
punkcie miasteczka. Pomnik wznieśli koszykarze z tego regionu. Do wojny
Rudnik był największym w Europie ośrodkiem produkcji koszykarskiej i uprawy
wikliny. Wymieniony hrabia Hompesch, pochodzący z Wiednia, pod koniec
XIX wieku własnym sumptem wysłał kilku młodych Rudniczan do wiedeńskiej szkoły
koszykarskiej. Ta grupa dała początek koszykarstwa w tych okolicach. W szczytowym
okresie rozwoju tej produkcji, trudniło się nią około 5 tysięcy rzemieślników,
jak i sezonowych chałupników. Niemal całość tej produkcji była skierowana
na Zachód. Słynna galicyjska bieda dostała w ten sposób olbrzymią pomoc. W
okresie międzywojennym powstały przedsiębiorstwa i spółki zajmujące się eksportem,
głównie do USA, Niemiec i Austrii. Taki pomnik dla kapitalisty nie mieścił
się w ideologicznym programie komunistów. Wykorzystując prawie nieograniczoną
pomoc gospodarczą dla PRL, płynącą
z ZSRR sprowadzono do Rudnika popiersie Ilicza. Ustawiono je na cokole pomnika
hr. Hompescha, zdejmując wcześniej jego popiersie, które pewnemu miejscowemu
działaczowi KPP polecono utopić w miejscowym stawie. I tak Rudnik stał się
w tym okresie chyba jednym z niewielu miast Polski, na rynku którego stał
pomnik Lenina.
Powstał jednak problem, co zrobić z placem targowym znajdującym
się wokół tego pomnika, gdyż ani krowy, ani konie, ani też pijący nie szanowali,
jak należy tego przywódcy i bezceremonialnie załatwiali tu swoje potrzeby.
Hrabiemu Hompeschowi to nie przeszkadzało, ale ojcowie miasta postanowili
przenieść targowisko w inne, bardziej ustronne miejsce. W rezultacie zyskał
na tym wygląd rynku w Rudniku. Ponieważ władze wiedziały o działalności "Orląt"
w tym regionie, dla ochrony tego obiektu sprowadzono wiosną 1949 roku do Rudnika
kompanię KBW. Żołnierzy rozlokowano w kilku różnych punktach miasta, a ich
podstawowym celem miała być ochrona pomnika na wypadek gdyby komuś przyszło
do głowy go znieważyć. Na tym obiekcie skupiła się nasza uwaga. Jeżeli udałoby
się nam spowodować głośniejszą detonację, to powinno to zwrócić uwagę ludzi
odpowiedzialnych za bezpieczeństwo i całość tego obiektu. Jednak nie wzięliśmy
pod uwagę kilku trudności natury pirotechnicznej. Po pierwsze, nikt już nie
dysponował materiałami wybuchowymi, a parę metrów lontu jakie posiadałem mogło
jedynie pomóc przy kompletowaniu pozostałych, potrzebnych do tego celu elementów,
to znaczy dynamitu i zapalnika. Tak więc nasz szlachetny zamiar spełzł na
niczym, ale informacja o nim dotarła do kogo trzeba i wywołała takie oburzenie
wśród ideologów "bezpieki", że uznano to za próbę sabotażu i dywersji
wobec przyjaźni z ZSRR. Zanim jednak do tego doszło usiłowaliśmy to zrobić
nie przewidując trudności ze skonstruowaniem ładunku wybuchowego.
Pod koniec listopada wybrałem się z Jarosławia do Rudnika w celu
nawiązania kontaktu z jednym z kolegów, który jeszcze nie siedział. Mieliśmy
się spotkać na szkolnej potańcówce w pałacyku hr. Tarnowskiego w Rudniku,
gdzie w tym czasie mieściła się szkoła gospodarcza dla dziewcząt. Takie spotkanie
odbywało się tradycyjnie raz w roku, z okazji święta patrona szkoły zawodowej
św. Stanisława i łączyło się z tradycyjnymi Andrzejkami. Miałem również cichą
nadzieję na spotkanie ze znajomymi koleżankami. Z dynamitu wyszły nici i już
nieco odprężony postanowiłem trochę potańczyć. Atmosfera była bardzo miła,
jak to bywa na takich szkolnych zabawach dorastającej młodzieży. Zapomniałem
szybko co mnie może w najbliższych godzinach spotkać. W czasie jednej z przerw
w tańcach, natknąłem się na mojego wychowawcę z ostatniego roku gimnazjum,
profesora W. Lenarta. Uchodził on za przedwojennego komunistę, ale jakoś nie
za bardzo był zaangażowany w partyjną działalność i był lubiany za żartobliwe
usposobienie i sympatię do swoich uczniów. Na mój widok zatrzymał się i podając
mi rękę wyszeptał:
- Tadziu, co ty tu robisz?
Odprowadził mnie na bok i krótko opowiedział mi, że był przesłuchiwany przez
UB w Nisku na temat mój i Jasia i powiedział mi,
że wystawił nam bardzo dobrą opinię. W pierwszej chwili ucieszyłem się tym,
ale zrozumiałem również, że zamykam sobie tym spotkaniem możliwość ukrycia
się lub ucieczki za granicę. Na tej zabawie byli również "ormowcy",
a być może i "ubowcy". Panu Lenartowi zostałoby to spotkanie ze
mną poczytane jako ostrzeżenie osaczonego o tym, co go czeka. Kto by mu uwierzył,
że nie rozmawiał ze mną o grożącym mi niebezpieczeństwie? Dostałby wyrok z
artykułu za udzielanie pomocy. Mój spokój prysł. Pozostało tylko czekać co
przyniesie los. Tych kilka godzin, spędzonych na tej wieczornicy to moje ostatnie
miłe wspomnienia przed aresztowaniem. W śledztwie nikt mnie nie spytał o nauczyciela
W. Lenarta, ałe dobrze wiedzieli, że byłem na tej imprezie. Dobrze się złożyło,
że dłużej nie tańczyłem z żadną z dziewcząt, gdyż i to byłoby podejrzane.
Na drugi dzień, w niedzielę poszedłem jak zwykle do kościoła parafialnego
na "dziewiątkę", jak popularnie nazywano tu
Mszę Św. dla młodzieży szkół średnich. Zauważyłem brak kilku kolegów, którzy
powinni byli w niej uczestniczyć. Wyczułem jakiś dziwny nastrój, tak w kościele,
jak i na zewnątrz po jego opuszczeniu. Ani jednego znajomego godnego zaufania,
nikt się do mnie nie zbliżył. Wielu dorosłych z opuszczonymi głowami i podpuchniętymi
oczami, zmęczonymi krokami rozchodziło się do domów, wymieniając ukradkiem
spojrzenia, ciche pozdrowienia i krótką rozmowę, paru urywanych słów. Nad
Rudnikiem zawisła groza. Nikt nie wiedział dokładnie ilu jest już i ilu jeszcze
zostanie aresztowanych. Okazało się, że wśród aresztowanych była również matka
Stasia Mandeckiego. Liceum praktycznie nadawało się do zamknięcia. Część kolegów
została aresztowana, część się ukrywała, reszta została szybko werbowana do
ORMO i wspomagała siły PUBP w inwigilacji wszystkich mniej pewnych mieszkańców.
Dotyczyło to rodzin aresztowanych, jak i ich znajomych. Nastąpiło "prześwietlenie"
wszystkich mieszkańców, nawet pod kątem ewentualnej sympatii do aresztowanych.
Ile matek w tym czasie płakało, ilu ojców, sióstr, braci? Same aresztowania
odbywały się w bardzo zróżnicowany sposób; w domu, w szkole, na ulicy.
Trafiały się jednak przypadki nietypowe. Do takich należy
aresztowanie kolegi Konefała, który przy próbie zatrzymania próbował ucieczki.
Został jednak dogoniony i uderzeniem kolbą "pepeszki" natychmiast
obezwładniony. Nieprzytomnego i całego pokrwawionego dowleczono do "ubeckiego"
samochodu. M. Miazga, przy podobnej próbie ucieczki, dostał serię z automatu
w lewe płuco. Nieprzytomny trafił do szpitala więziennego. Wyszedł z niego
bez lewego płata płucnego. Jeszcze bardziej bestialsko potraktowany został
Piotrek Nikolas. Niemal cała jego rodzina to albo nieżyjący już byli "akowcy",
albo ludzie znani ze swej partyzanckiej przeszłości. Bojący się ryzyka wejścia
w nocy do jego domu "ubowcy", otworzyli ogień z broni maszynowej
na okna i drzwi. Piotrek schował się w okapie nad kuchennym paleniskiem. Dostał
jednak serię w pachwinę i miednicę i spadł nieprzytomny na płytę kuchenną,
na szczęście zimną w tym momencie. Był nieuzbrojony, ale "ubowcy"
nie weszli do domu, lecz sprowadzili sąsiada, któremu kazali wejść i dopiero
później weszli sami. Niespodziewanie na podwórku padła seria z "pepeszy",
co wywołało wśród nich zamieszanie. Okazało się, że to jeden z nich strzelając
zza płotu przy jego przeskakiwaniu, spowodował odpalenie samobójczej serii.
Od uderzenia kolbą o ziemię nastąpiło samoistne odpalenie, prosto w przeskakującego
płot. Seria była śmiertelna. Dwóch rannych, bez oznak życia, załadowano po
ciemku na samochód i przewieziono na UB w Nisku. Tam dopiero okazało się,
że Piotrek był tylko ranny i jakoś się z tego później wylizał. Te epizody
musiały wywrzeć w rażenie na okolicznej ludności. Nic się tak szybko nie rozprzestrzenia,
jak złe wiadomości a tym bardziej wiadomości tragiczne. Część tych informacji
przekazała mi matka z ojcem, z cichą radą natychmiastowej ucieczki. Miałem
bardzo bliską rodzinę w Zgorzelcu. Znałem topografię okolicy, język niemiecki.
Byłem sam, co stwarzało mi doskonałą do wykorzystania sposobność-uciec i zmylić
pogoń. Jeden argument już przytoczyłem dlaczego tego nie mogłem zrobić. Drugi
to fakt, że mogłoby to być poczytane za dezercję a poza tym miałem nadzieję,
że oni jednak nie wszystko wiedzą.
Wracając jednak do dalszego przebiegu śledztwa, to zmieniło się
ono o tyle, że już niemal do jego zakończenia byłem co dzień przesłuchiwany
przez różnych specjalistów. Zaczynałem się nawet uczyć struktury tej zbrodniczej
organizacji, jaką jawił mi się Urząd Bezpieczeństwa na powiatowym szczeblu.
Dowiadywałem się też od przesłuchujących, że nad nimi był odpowiedni Urząd
Wojewódzki, a nad tym wszystkim stało MBP (Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego),
czuwające nad prawidłowym, klasowym to jest robotniczo-chłopskim państwem
zwanym "PRL". Kto wymyślił tę nazwę nie znał prawdopodobnie znaczenia
słów, gdyż użył tego samego przymiotnika w tych trzech słowach, aż dwukrotnie.
Kolejnym specjalistą od przesłuchań był oficer śledczy, zajmujący się wywiadem.
Oczywiście tak jak i jego poprzednicy nie uważał za stosowne przedstawić się
(dużo później dowiedziałem się, że nazywał się Stój). Swoje przesłuchanie
zaczął od omówienia wywrotowej działalności obcych wywiadów
w Polsce, które niczym innym się nie zajmowały, jak tylko organizowaniem sabotażu,
sianiem wrogiej socjalizmowi propagandy, mordowaniem robotniczych działaczy,
sianiem wszelkiego zamętu i wykorzystywaniem do tego celu religii, a konkretnie
Kościoła katolickiego, kleru, resztek band po AK i WiN, itp.. Swój wywód zakończył
stwierdzeniem, że jest dla niego oczywiste, że i ja jestem agentem, jeżeli
nie Intelligence Service to z pewnością CIA. Po raz pierwszy w życiu usłyszałem
jak się te skróty wymawia. Miałem się szybko przyznać, dla którego z tych
przez niego wymienionych, a może jeszcze jakiegoś innego wywiadu pracowałem.
Moje tłumaczenie, że te nazwy słyszę po raz pierwszy, a nigdy w życiu nie
zbierałem żadnych wojskowych informacji i nikomu ich nie przekazywałem, sparował
stwierdzeniem, że on też się by tego wypierał, "bo przecież wiesz doskonale
czym to grozi". Wykonał przy tym gest zaciągania stryczka. Zrobiło mi
się jeszcze bardziej zimno, moje dłonie wsparte płasko, regulaminowo na kolanach
dygotały tak, że nie dało się tego ukryć.
- No widzisz, że nic się nie ukryje przede mną. Czy możesz
zaprzeczyć, że nie zbieraliście informacji o obiektach, na które mieliście
dokonać napadów? Nie sprawdzaliście kto tam pracuje, jakie wartościowe urządzenia
posiadają i gdzie jest ile pieniędzy? Nie interesowaliście się kto ma broń,
nie kontaktowaliście się z poakowskim podziemiem? Nie mieliście żadnej łączności?
Za to wszystko jest jeden wyrok - kula w łeb!
Tak mi się to wydało logiczne i uzasadnione, że w myśli
przyznawałem mu rację. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że nie mogę się
do tego przyznać i stanowczo zaprzeczałem temu, abym się czymś takim zajmował,
czy też wiedział kogo takie wiadomości interesowały. W tym momencie śledczy
nie wytrzymał i uważał za stosowne użyć jednocześnie dwóch argumentów. Po
pierwsze, zapytał po co mi był potrzebny nasłuchowy aparat telefoniczny, zabrany
ze stacji w Łętowni. Drugim argumentem było równoczesne bicie, w czym pomógł
mu wezwany do tego jeszcze jeden śledczy. Przesłuchanie i protokół z niego
zakończyłem stwierdzeniem, że nie wiedziałem do jakich celów był potrzebny
ten aparat, zabrałem go na wyraźne polecenie dowódcy akcji, a po jej zakończeniu,
został on przekazany nieznanej mi osobie i nie wiem czym się ona zajmowała
w organizacji. Zmaltretowanego zaprowadzono mnie do celi. Przesłuchania na
ten sam temat powtarzały się przez kilka dni, z tymi samymi metodami i z takim
samym rezultatem. Nauczyłem się, że jeżeli na jakąś popełnioną lub domniemaną
zbrodnię nie mają dowodu rzeczowego lub nikt inny nie jest w to wplątany,
to należy odmawiać przyznania się do tego zarzutu. Jednak w przypadku kiedy
sprawców było więcej jak jeden, to docho-dzeniowcy mogli już lawirować zeznaniami,
czytając to podejrzanemu jako przyznanie
się do winy, z podaniem nazwiska zeznającego i grożąc konfrontacją. W ten
sposób mogli uzyskać przyznanie się podejrzanego do niedokonanego przez niego
czynu. W taki właśnie sposób wymusili zeznania obciążające księdza katechetę
Wojnarowskiego. Jeden z kolegów nie mogąc znieść "ludowej" metody
przesłuchania przyznał się, że zastrzelił tego księdza. Upojony takim przyznaniem
się do winy śledczy Furmanek szybko pobiegł z tym protokołem do szefa PUBP
Pietruchy. Oczywiście został wyśmiany, gdyż ksiądz Wojnarowski żył, a im chodziło
tylko, by go oskarżyć o to, że wiedział o istnieniu naszej organizacji. Furmanek
pouczony, że klerem zajmuje się specjalista, śledczy Wołoszyn, wpadł w szał
i kolega M. Turko został ponownie wezwany na przesłuchanie, które tym razem
nie polegało na zadawaniu pytań, lecz na dodatkowej porcji bicia. - Żebyś
na drugi raz mówił prawdę i nie wystawiał mnie "na dudka".
To zdarzenie miało dla nas pozytywny skutek, gdyż ustały
przesłuchania, polegające na wymuszaniu zeznań na zdarzenia nie mające potwierdzenia
w rzeczywistości. Tego typu przesłuchania na nigdy nie planowane czyny przeciwko
ludowej władzy, doprowadziły mnie do stanu zamroczenia i niemożliwości myślenia
o sprawach nie związanych z toczącym się śledztwem. Otrzymana z domu paczka
była dowodem, że rodzice już wiedzieli co się ze mną stało i gdzie jestem,
ale równocześnie zaczynało to być dla mnie jakby obojętne. Powoli przestawałem
myśleć o domu. Świat zewnętrzny też, jakby przestał istnieć. Konieczność szybkiego
przystosowania się do codzienności więźnia i to jeszcze wroga ludu pracującego,
ojczyzny robotników
i chłopów, to zadanie przerastające wyobrażenia osiemnastolatka o prawie w
tym państwie, w którym lud nie miał nic do powiedzenia, poza entuzjastycznym
poparciem dla idei socjalizmu, którego zbudowanie wzięła na swoje barki jedyna
zdolna do tego czynu PZPR. Pewnego dnia stwierdziłem, że jestem w gorączce
i to nie tej z podniecenia, ale mam dreszcze i podwyższoną temperaturę. Oparzenie
przełyku w Jarosławiu doprowadziło do zainfekowania gardła. Byłem skłonny
prosić o pomoc lekarską, ale szybko mi to koledzy wyperswadowali. Podobne
dolegliwości miał też kolega E. Banaś i dostał od lekarza jakieś tabletki,
po których zaczęły mu się jakieś majaki. Zdawało mu się, że jest w haremie
i miał cały szereg obrazów świadczących dobitnie
o tym, że dostał jakiś środek podniecający, co zresztą potwierdzili sami "ubecy",
przychodzący go oglądać, w rzeczywistości jedynie po to aby drwić z chorego.
Zrezygnowałem zatem ze zgłaszania mojej choroby. Brak jakiejkolwiek opieki
lekarskiej niejednego z nas doprowadził do ciężkich i długotrwałych schorzeń.
Ze swej anginy wyleczyłem się dopiero po czterech latach, po wyjściu z więzienia.
Kolega Władysław Dybka, po uszkodzeniu ucha środkowego, uderzeniem otwartej
dłoni, w jednym uchu stracił słuch. Jednak najpoważniejszej kontuzji doznał
przy biciu po głowie nogą od taboretu kolega z celi Franciszek Perlak. Długotrwałe,
wielokrotne bicie uszkodziło splot nerwowy, co doprowadziło do nieopanowanego
poziomego ruchu głową od lewej do prawej strony. Nie wyleczył się z tego już
nigdy. Kilka tygodni pobytu w jednej celi zbliżyło nas do siebie. Wiedzieliśmy
już kto był kim, co reprezentował swoją osobowością i za co się znalazł w
więzieniu. Było nas pięciu "Orlaków" i dwóch AK-owców. Jeden, to
wspomniany wcześniej Perlak, a drugi to Jan Szymonik z Rudnika. Tych dwóch,
którzy już z niejednego pieca chleb jedli, tak w czasie wojny jak i po jej
zakończeniu, było przygotowanych na najgorsze. Obiecywali im to przy każdym
przesłuchaniu oficerowie śledczy. Nie mieli co marzyć o powrocie na wolność,
a wyroki jakich oczekiwali to w najlepszym przypadku długoletnie ciężkie więzienie.
Praktycznie równało się to wyrokowi dożywotniego więzienia. Pytanie tylko,
czy warunki w innym więzieniu byłyby takie same jak te w jakich byliśmy przetrzymywani.
W takim przypadku przeżycie roku, najwyżej dwóch lat to kres obronnych możliwości
ludzkiego organizmu. Nam młodszym trudno się pogodzić ze świadomością duchowej
katorgi naszych rodziców, dla których byliśmy nadzieją i radością, a przede
wszystkim jeszcze dziećmi. Starsi nie wiedzieli, jak radzą sobie pozostawione
w domu żony, najczęściej z małymi dziećmi.
W tej mrocznej, zimnej i cuchnącej celi, jedyną ucieczką od rzeczywistości
i nadzieją na to by nie zwariować była modlitwa. Ciekawe, że żadnej modlitwy
nie mogłem odmówić do końca. Powtarzałem w każdej wolnej chwili, wolnej od
myślenia o tym co mnie czeka, jedynie Pod Twoją obronę. Można ją było teraz
odmawiać w czasie przesłuchań, wykonując niewiadome już który tysiąc "żabek"
czy przysiadów, od których sztywniały mięśnie nóg a całe ciało dygotało z
wyczerpania.
Pewnego lutowego dnia obaj AK-owcy stanęli przed obliczem prokuratora
z Rejonowej Prokuratury Wojskowej w Rzeszowie, który dokonał podsumowania
wyników śledztwa. Stanowiło to materiał do sporządzenia aktu oskarżenia. Wrócili
przybici
i załamani wiedząc, że wyroki będą surowe, proporcjonalnie do popełnionej
zbrodni. Zdradzili Polskę, zdradzili własny naród, wystąpili przeciwko władzy
ludowej, ZSRR, partii itp. Dla takich zbrodniarzy nie mogło być litości. Po
kilku dniach zostali wywiezieni do więzienia w Rzeszowie. Zostali sami swoi
-"Orlęta".
W celi zrobiło się nieco luźniej, ale przez to w nocy było zimniej. Dotychczas
spaliśmy, jak spasowani, co prawda na jeden bok, ale za to oba były dogrzewane
przez sąsiadów. Jedynie ci, śpiący od ścian mieli zimniej, ale mogli się poruszać.
Kiedy mrozy były większe, rano na naszych przykryciach pojawiał się szron.
Przyzwyczailiśmy się do tego i tylko rano tak bardzo nie chciało nam się wstawać.
Żeby choć przez chwilkę zachować jeszcze resztki ciepła. Rzeczywistość była
jednak okrutna. Wiedzieliśmy, że nasze śledztwo zbliża się ku końcowi. Nie
mieliśmy przed sobą nic do ukrycia z naszej "orlęckiej" przeszłości,
wiedzieliśmy kto do której należał placówki i jakie miał dokonania. Powoli
udawało się nam w przybliżeniu określić ilość aresztowanych i ukrywających
się kolegów. Ustaliliśmy też niezbicie, w którym miejscu nastąpiło przerwanie
łańcucha wtajemniczonych i od kogo imiennie rozpoczęła się wsypa na dużą skalę,
gdyż pierwsze aresztowania były jednak nieco przypadkowe. O tym świadczyły
aresztowania osób nie należących do "Orląt", ale blisko z nami zaprzyjaźnionych.
Dla nich był odpowiedni paragraf w KKWP (Kodeks Karny Wojska Polskiego) a
także w kilku dekretach ludowej władzy. PKWN ogłosił je zaraz na początku
swego działania. "Z dekretów" tych można było dostać kulę w łeb,
jeżeli sąd uznał, że przestępstwo było szczególnie groźne dla państwa, będącego
w czasie budowy socjalizmu. O tym decydował prokurator wojskowy, a sąd mógł
być w każdym przypadku w trybie doraźnym. Wyrok jaki zapadał, to była kara
śmierci, bez możliwości odwołania, wykonywana w ciągu 7 dni, gdyż aż tyle
czasu potrzeba było na uprawomocnienie się wyroku. Na podstawie tych dekretów
skazywano ludzi, którzy w czasie istnienia PRL to jest od 22 lipca 44 roku,
w ogóle nie prowadzili żadnej działalności politycznej ani też wojskowej,
którą można by zaliczyć jako działalność wrogą, skierowaną przeciwko interesom
PRL. Do takiej działalności zaliczono działalność w okresie okupacji, skierowaną
przeciwko okupantowi niemieckiemu.
Ale przecież Polska od 17 września 1939 roku była również pod
okupacją sowiecką, więc i AK została automatycznie uznana za wroga, nie tylko
sowieckiej armii ale i PRL. Zanim jednak władza ludowa, a właściwie jej polityczne
ramię PPR, będące na usługach Sowietów i Kominternu pokazała swoje antypolskie
oblicze, dziesiątki tysięcy Polaków wywieziono na Sybir lub osadzono w polskich
więzieniach. Tysiące poniosło śmierć z rąk NKWD lub z rąk pośpiesznie skleconych
formacji UB, KBW, ORMO itp.. Przeciwko tej zbrodniczej działalności skierowana
była działalność całego szeregu niepodległościowych organizacji powstałych
po 1944 roku, w tym również "Orląt". Utrwalanie władzy ludu pracującego
i małorolnego chłopstwa, jak ją nazywano, rozpoczęto od fizycznej eksterminacji
wszystkich sił patriotycznych, postępowych, demokratycznych i liberalnych,
a budowę socjalizmu, od budowy więzień i rozbudowy aparatu przemocy.
Z grupą AK-owców wywieziono do Rzeszowa jedyną kobietę, która
przeszła w niżańskim UB śledztwo. Była to Zofia Sarzyńska z Woli Żarczyckiej
podejrzana o udzielanie i organizowanie pomocy grupie Adama Kusza. Przetrzymywana
była na II piętrze
i dlatego początkowo nie wiedzieliśmy, że się tu znajduje. Dopiero przy załadunku
tej grupy na samochód, dostrzegli ją koledzy, siedzący w celi nr 4, z której
okienko wychodziło na dziedziniec.
Nasi oprawcy nie spoczywali. Co kilka dni kogoś dowożono i przesłuchiwano
w głośny sposób. Jęki bitych i katowanych ofiar było słychać aż w piwnicy.
Szczególne wrażenie robiło to w nocy. Co kilka dni sprowadzano kogoś na dół
do cel. Byli wśród nich nasi koledzy. Wyłapywano ich już pojedynczo. Były
też i osoby, które nie wiedziały za co je tu posadzono, ale najczęstszym zarzutem
jaki im stawiano było posiadanie broni, używanej przez nich do kłusowania.
Posiadanie broni było karane z Kodeksu Wojskowego, a więc stawali się politycznie
podejrzanymi. W naszej celi znów zrobiło się ciaśniej. Musieliśmy nasze rozmowy
ograniczyć do minimum, gdyż istniała możliwość podstawienia nam prowokatora.
W tym okresie, jednym z przesłuchiwanych był Stanisław Sibiga z miejscowości
Pikuły. Kiedy nie dało się go doprowadzić do przytomności, którą wcześniej
utracił, "ubecy" wywieźli go samochodem pod las w miejscowości Warchoły
i tam wyrzucili go do przydrożnego rowu. Został znaleziony przypadkowo i uratowany.
Jego leczeniem zajął się dr Kazimierz Hemich, długoletni lekarz rudnickiego
AK. Niejeden z żołnierzy, tak w czasie wojny jak i po jej zakończeniu, zawdzięczał
mu swoje życie. "Ubecy" wiedzieli, że tylko on może udzielać pomocy
ukrywającym się i ściganym AK-owcom, ale nigdy nie udało się im go schwytać
na gorącym uczynku. Ciągła praca w warunkach konspiracyjnych, przesłuchania,
doprowadziły do tragedii. W wieku 40 lat dr Hemich umarł nagle na zawał serca.
Mógł przecież odmówić jazdy do niewiadome kogo, mógł zgłosić do UB kogo opatrywał.
Do końca zachowywał wierność dwóm przysięgom, tej złożonej na ręce komendanta
obwodu AK o zachowaniu tajemnicy wojskowej i tej zawodowej, o niesieniu pomocy
wszystkim cierpiącym - przysiędze lekarza.
Była już druga połowa lutego. Widać było, że nasze śledztwo
dobiega końca. Przesłuchania stały się już rzadsze i dotyczyły rzekomo nieujawnionych
jeszcze faktów. Zima była w pełni, z czego jedyną korzyścią była możliwość
przyniesienia w kiblu odrobiny śniegu.
Gdzieś w tym okresie nasze cele wizytował jakiś starszy mężczyzna. Był dobrze
ubrany, do celi nie wchodził, gdyż za bardzo w niej śmierdziało. Zadał jednak
nam tylko jedno pytanie: "Czy mamy jakieś skargi?". Oczywiście skwitowaliśmy
to milczeniem, a klucznik nie ma innego wyjścia jak celę zamknąć. Kiedy z
przesłuchania wrócił Jasiu Matema, dowiedzieliśmy się od niego, że było to
przesłuchanie prowadzone przez prokuratora z Rejonowej Prokuratury Wojskowej
w Rzeszowie. Oznaczało to, że przygotowywali już akty oskarżenia. Takie przesłuchanie
trwało kilka godzin i było spisywane przez sekretarkę na maszynie. Tekst dyktował
jej prokurator Walczak, w mundurze wojskowym z dystynkcjami kapitana. Formułowane
przez niego zarzuty musiały być potwierdzone przez nas, a on uzupełniał je
odpowiednimi paragrafami, artykułami lub dekretami władzy ludowej. Tak sporządzony
akt oskarżenia był jednak ciągle kontrolowany przez miejscowych funkcjonariuszy,
aby przypadkiem o czymś nie zapomnieć. Przekonałem się o tym dosłownie na
własnej skórze. Sądziłem, że należy pominąć milczeniem moją przygodę z przygotowywaniem
próby wysadzenia pomnika Lenina. Prokurator nie mógł przeczytać wszystkich
zeznań, więc ten fragment mojej przestępczej działalności opuściłem i zadowolony
wróciłem do celi. Jakież było moje zdziwienie, kiedy następnego dnia już po
południu, zostałem ponownie wezwany na przesłuchanie, ale tym razem przez
śledczego Furmanka, który przywrócił mi pamięć swoim bykowcem, wściekły że
jeszcze raz prokurator będzie musiał sporządzać akt oskarżenia. Tak się stało
istotnie i jeszcze jedną noc miałem nieprzespaną. Zastanawiałem się dlaczego
ten prokurator przesłuchuje w nocy? Mogliśmy to ocenić dopiero po otrzymaniu
aktów oskarżenia. Każdy taki akt obejmował trzech, czterech oskarżonych, należących
do jednej placówki i mieścił się przeważnie na dwóch, trzech stronach maszynopisu,
z czego połowa miejsca poświęcona była na dane osobowe i zarzuty wynikające
z przepisów KKWP. Część dowodowa to nie więcej, jak jedna trzecia tego dokumentu.
Ale najważniejsze dla nas było to, że w ciągu kilku dni opuścimy
te zimne, śmierdzące piwnice. Skąd mogliśmy wiedzieć jak jest w innych więzieniach.
Na razie czekała nas droga do Rzeszowa, odległego od Niska o około 50 km..
I tak pod koniec lutego 1950 roku rozpoczęła się nasza "droga przez mękę".
Zostaliśmy doprowadzeni do dużego ciężarowego samochodu
typu "Studebacker", przykrytego plandeką, pełnego żołnierzy
z bronią ręczną i maszynową. Byli to żołnierze KBW. Polecili nam usiąść na
podłodze w czterech rzędach. Zajęliśmy jeden kąt, lewy patrząc w kierunku
jazdy. Siedzieliśmy ciasno, jeden przy drugim. Pozostałe miejsca pozajmowali
żołnierze. Kilku z nich stało po obu stronach na burtach. W tego typu samochodach
burty wyposażone były w rodzaj ław, na wypadek gdyby samochód został zaatakowany
w czasie jazdy. Wtedy żołnierze mogli strzelać z tych ław, lub szybko zeskakiwać
i zajmować stanowiska obronne na zewnątrz samochodu. Kiedy samochód ruszył,
wsiadło jeszcze trzech cywili. Dwóch z nich to, klucznik Gałuszka i strażnik
budynku Woźniak oraz trzeci pracownik tzw. "Konsumu" sklepu dla
partyjnych funkcjonariuszy, pracowników UB, MO oraz straży więziennej w Nisku.
Jechał on po zaopatrzenie do tego sklepu dla wybranych, zasłużonych pracowników
aparatu wymiaru sprawiedliwości ludowej. Kiedy tylko minęliśmy uliczki Niska,
wlazł na nas z buciorami i kolanami Gałuszka. W pierwszej chwili myśleliśmy,
że chce się dostać do kąta za nami, ale kiedy zaczął rozdawać uderzenia pięściami,
zrozumieliśmy jego intencje. Zaczęło się planowe bicie z premedytacją. Kiedy
nas zdeptał i skopał gdzie popadnie, wyciągnął na wolne miejsce pośrodku samochodu
Mariana Turka. Czepił siego, ponieważ nosił czapkę studencką. W tym okresie
były one bardzo modne wśród uczniów szkół średnich. Następnie poszedł w ruch
wycior od karabinu maszynowego. Po zmaltretowaniu Marianka, którego prali
we dwóch, przyszła kolej na następnych. W pewnym momencie zadali pytanie:
- A który to miał wysadzić pomnik Lenina?
Wyciągnęli mnie i kazali mi się położyć twarzą na podłodze, po czym zaczęli
bić kolbą "Diektarjewa", gdzie popadnie. Ponieważ taki karabin trochę
waży, Gałuszka oddał go żołnierzowi, a sam uwiesił się na pałąku podtrzymującym
plandekę i polecił mi robić "pompki". Kiedy się podnosiłem, on obiema
nogami uderzał mnie w plecy. Wszystko co mogłem zrobić to osłaniać rękami
nerki. Kiedy i tym się zmęczył dostałem jeszcze parę razy wyciorem. Henio
Nalepa nie mógł na to patrzeć i coś powiedział do żołnierzy, żeby to przerwali.
Zauważył to Woźniak i polecił wyjść Heniowi. Rozładował "TT" i dał
mu go do ręki, polecając mnie bić. Wszystko to odbywało się "na kucąco".
Henio odmówił. Wówczas zaczęli jego bić. Szepnąłem Heniowi, żeby mnie bił.
Henio podniósł "TT'-kę, ale zamiast mnie uderzyć ześlizgnęła się ona
po mnie. To doprowadziło ich do wściekłości. Wśród różnego rodzaju wyzwisk
wpadło mi w uszy zdanie: "Widzisz, jak się solidaryzują". Podjudzani
przez żołnierzy i przez tego zaopatrzeniowca okładali nas do momentu, kiedy
"TT"-ka nie przecięła skroni Henia. Trochę ich to uspokoiło, ale
tylko na tyle, że wymienili nas na następnych kolegów i rozpoczęła się ta
sama procedura. Jak długo to trwało i gdzie byliśmy, patrząc w tył trudno
się było zorientować, ale jechaliśmy przez Jeżowe, rodzinną miejscowość Piotrka
Olki i Jasia Szewca. To oni przekazali nam cicho, że właśnie minęliśmy tę
miejscowość. A więc ujechaliśmy zaledwie 15 km.. Od siedzenia na zimnej podłodze
dostaliśmy parcia na mocz. Oczywiście nie było co im o tym mówić. Byli rozgrzani
alkoholem, którym się raczyli bez przerwy
i podnieceni możliwością wyżycia się na bezbronnych. Wszyscy po cichu odmawialiśmy
po raz niewiadome który Pod Twoją obronę. Kiedy wjechaliśmy w las w okolicy
Górna, samochód jakby zwolnił. Po zatrzymaniu samochodu, obstawa chodziła
po dwóch, trzech "za potrzebą". Zaglądał do nas dowódca konwoju,
nazywany przez obstawę "Synkiem". Zwróciliśmy się do niego, że nam
również się chce, na co padła odpowiedź: "Rżnijcie w portki. Będzie wam
cieplej.". Rozległ się rechot kilkunastu konwojentów w polskich mundurach
wojskowych. Było to dla nas tak zaskakujące, że wydawało nam się, że to nie
byli Polacy. Skąd mogli wziąć takie typy? Najwidoczniej nie robiło to na nich
większego wrażenia co z nami wyrabia ta dwójka zwyrodnialców. Widocznie byli
przyzwyczajeni do takiego traktowania więźniów. Musieli już nieraz uczestniczyć
w takich akcjach. Część z nich to wcale nie byli poborowi. Czy służyli w jakimś
oddziale specjalnym? Chyba tak. Z informacji zebranych na Zamku w Rzeszowie
wynikało, że taki oddział specjalny operował na terenach rzeszowskiego i krakowskiego.
Postój trwał krótko. Oprawcy dopili resztki wódki a po ruszeniu samochodu
znów poszły w ruch wyciory od karabinów. Któryś z weselszych uczestników tej
"zabawy" zaczął śpiewać Chłopcy z KBW, gdzie była również mowa o
bandach NSZ i UPA. Dojechaliśmy do Sokołowa, gdzie samochód zatrzymał się,
w celu uzupełnienia zapasów wódki, którą stawiał towarzysz zaopatrzeniowiec
i któremu najwyraźniej sprawiało przyjemność to, że jego przyjaciele tak potrafili
się rozprawiać z bandą "Orląt". Przerwa się przedłużała, bo część
załogi poszła do knajpy coś przekąsić, a kiedy wrócili okazało się, że silnik
nie chce zapalić. Po kilku nieudanych próbach, dowódca brygady dzielnych KBW-wiaków
zdecydował się zadzwonić po inny samochód. Dobrze, że stało się to w mieście,
bo zrobili przerwę w maltretowaniu nas. Kiedy w końcu przyjechał następny
samochód przesiedliśmy się do niego. Niektórzy próbowali się wysikać, ale
do tego nie dopuścił bohaterski oddział i jego dowódca. Wokół samochodu zebrało
się parę osób, zaciekawionych rozśpiewanymi żołdakami i groźnymi pokrzykiwaniami.
W końcu ruszyliśmy, a dzielni chłopcy - ponieważ trochę zmarzli - rozpoczęli
swoją "rozgrzewkę" według znanego nam już scenariusza. Nie wiem,
jak długo jechaliśmy te 50 kilometrów.
W końcu dotarliśmy do sławetnego rzeszowskiego Zamku, gdzie mieściło
się więzienie karno-śledcze. Przeszliśmy przez główną bramę obstawieni szczelnie
przez żołnierzy KBW stojących z bronią gotową do strzału. Dodatkowo przywitały
nas lufy karabinów na wieżyczkach strażniczych i w ścianach przyległych do
bramy. Po przejściu dwóch bram, znaleźliśmy się na dziedzińcu tego czworokątnego
zamczyska, na prostej drodze prowadzącej do przeciwległego budynku. Po prawej
stronie minęliśmy drewnianą szopkę, obok której pod zadaszeniem poukładane
były jakieś dziwne drewniane elementy, coś jakby konstrukcje dachowe. Jeszcze
tego samego dnia dowiedzieliśmy się, że były to składane szubienice. Weszliśmy
do korytarza gdzie przywitał nas oficer więziennej straży, a ponieważ wyglądaliśmy
nie najlepiej, zapytał o dowódcę eskorty. Zapytaliśmy gdzie jest ubikacja
i tam okazało się, że mamy poważne trudności z oddaniem moczu. Nawet rany
i pokrwawienia nic nie znaczyły. Sprowadzony naczelnik sam dokonał oględzin
i stwierdził, że nic nam się nie stało. Chyba jedynie w protokole przyjęcia
zaznaczono, że rany powstały w drodze, a nie na Zamku. [...]